poniedziałek, 4 lutego 2019
Broken. Rozdział 24, część II, ostatnia.
Usłyszeli syreny policyjne. Przestępcy przebywający jeszcze w posiadłości ruszyli do ucieczki. Zbierali po drodze wszelkie dowody swojej obecności, wszystko o czym mogli sobie przypomnieć, co było pod ręką i co mogło bezpośrednio kierować podejrzenia w ich stronę. Kurtki, broń, nawet jakiś notes zniknął z blatu kuchni. Dla policji było to i tak bez większego znaczenia, bo w tymże domu aż roiło się od źródeł DNA i innych tropów. To był dla nich koniec. Każdy zostanie wytropiony, choć może niektórzy z opóźnieniem.
Szef był jednak zbyt doświadczony, by tak łatwo wpaść w sidła detektywów. Nim Falkowicz zdążył się zorientować, ten zniknął za otwartym oknem. Chłodne powietrze uderzyło o twarz profesora, budząc jego zmysły. Odwrócił się do Matyldy by pospieszyć jej ucieczkę, lecz dostrzegł ją w ramionach jednego z przestępców.
- Puść ją bo pożałujesz - ruszył agresywnie w stronę mężczyzny. Ten ku zaskoczeniu Andrzeja wyciągnął ręce przed siebie.
- Tutaj zaraz będzie sajgon. Znam bezpieczne miejsce. - ojciec małej ujrzał jego szczerze przerażone oczy i nie wiedzieć czemu był bliski przyznania racji przestępcy.
- To jest brat Szymona. - wyjaśniła nastolatka. Matylda także nie była pewna czy owy mężczyzna jest warty zaufania.
- Nie masz wyboru koleś. Tylko tak wyjdzie stąd cała. - Falkowicz wahał się przez chwilę. Usłyszał dobiegający z zewnątrz wystrzał amunicji i zaciskając zęby przytaknął.
- Ale jeśli spadnie jej choćby włos z głowy... - kolejny strzał i jakiś krzyk. Ktoś bez wątpienia był ranny. Policja na pewno dotarła na miejsce. Dlaczego oczekiwał, że ich ratunek nadejdzie szybciej, jeszcze zanim doszło do rozlewu krwi?
- Ta - usłyszał tylko i nieznany mu mężczyzna pociągnął za sobą nastolatkę. On natomiast ruszył w pogoń za facetem, który zorganizował całe to piekło.
*
Biegł ile sił w nogach przez zalesiony teren, ale ku jego zaskoczeniu wcale nie zbliżał się do otyłego mężczyzny. Sądził że miał lepszą kondycję niż ten gangster obrośnięty tłuszczem. Co raz potykał się o wystające konary drzew, a nawet o własne nogi. Płuca paliły go tak jakby wdychał ogień, nie powietrze. Czuł jak opada z sił. Wiedział już, że nie dotrze do przestępcy, a ten zapewne zapadnie się pod ziemie i już nigdy nie dosięgnie go sprawiedliwość.
Brakowało mu tchu. Ból chwycił go pod żebrami i obojczykami. Usta spierzchnięte i wysuszone na wiór przymknął na moment, którym później tłumaczył swój upadek. Wszak na chwile nie miał wystarczająco tlenu by kontynuować wysiłek. A może nawet wyrósł przed nim wyjątkowo gruby korzeń. Wszystko po to by nie wycieńczeniem tłumaczyć to, jak runął na ziemie, a zwykłą złośliwością losu.
Przylgnął do ziębiącej twarz ziemi i przymknął na moment oczy. W ciemności ujrzał twarz brata, który leżał tuż obok niego, w tej samej pozycji. Oczy miał jeszcze otwarte i pełne bólu. Jak wtedy gdy trzymał go w ramionach.
- Przepraszam. - wymamrotał. - To ja powinienem cię chronić.
- Leż, nic nie mów. Za chwile ktoś cie znajdzie. - dlaczego przejmował się Andrzejem, a nie sobą?
- Zawiodłem was wszystkich. Nigdy sobie tego nie wybaczę - podciągnął dłoń do tułowia, jakby chciał się podnieść i zbliżyć do młodszego brata. Ale jedyne co osiągnął to ujrzał krew Adama na swoich dłoniach. Zabłysła żywoczerwona i dała znać o istnieniu poczucia odpowiedzialność za śmierć jego braciszka.
- To moja wina - mamrotał jak mantrę - Chciałem cię chronić...
- Chroniłeś. Zawsze mogłem na ciebie liczyć. - gdy ujrzał jak spod ciała chłopaka wypływa na nowo kałuża krwi, próbował po raz kolejny przyczołgać się do niego i powstrzymać krwotok, ucisnąć sączącą się ranę. Krajewski jednak mówił dalej ze spokojem , jakby wstrząs hipowolemiczny go nie dotyczył. - Uspokój się, nie trać sił.
- Muszę ci pomóc, umierasz Adam. - im bardziej starał się udźwignąć swoje ciało, tym bardziej ono go przygniatało.
- Ja już nie żyję Andrzej. - powiedział to z takim spokojem, jakby nie miał do brata żadnego żalu. - Leż spokojnie. Już po ciebie idą.
- Andrzej? - usłyszał w oddali niczym echo w jego głowie. - Andrzej! Szybko, tam jest! - teraz był przekonany o tym, że to głos Kasi dobiegał zza jego pleców. Otworzył na moment oczy, by uświadomić sobie że Adama wcale nie było przed nim i zamknąć je na nowo, a las wokół spowiła ciemność.
*
Siedziała na krześle pod ścianą, trąc dłoń o dłoń, spoglądając co chwilę w swoją prawą stronę. Były tam drzwi, na których widniał wielki napis OIOM. Od godziny już nie dostała żadnej informacji o stanie zdrowia swojego męża. Jedyne co otrzymywała to jakieś zdawkowe informacje. Lekarze byli zbyt skupieni na swojej pracy by obdarzyć ją choć chwilą swojego cennego czasu.
- Przepraszam! - wstała jak oparzona, gdy zza drzwi wyłoniła się starsza pielęgniarka. - Może mi pani coś powiedzieć o stanie mojego męża? Andrzej Falkowicz, profesor Andrzej Falkowicz.
- Niestety nie mogę udzielić pani żadnych informacji. - poczuła się bezsilna. Bała się, że utrzymują ją w niepewności, bo nie maja dla niej dobrych wieści. - Ale za chwile wyjdzie do pani lekarz i odpowie na wszystkie pytania. - kobieta uśmiechnęła się pokrzepiająco i ruszyła wzdłuż korytarzy.
- Mamo! - jej córka omal nie potrąciła pielęgniarki, która przed chwilą rozmawiała z Kasią.
- Matylda, miałaś odpoczywać. - przytuliła jednak córkę do piersi. Powinna siedzieć z nią, ale gdy nastolatka usnęła godzinę wcześniej, ona postanowiła czuwać przy tych drzwiach w oczekiwaniu na nadzieję.
- Wiesz już coś? - dziewczynka swoje szeroko otwarte oczy odziedziczyła po nim. Gardło związała jej niewidzialna pętla, nie była w stanie nic powiedzieć. Otworzyła usta, gdy zza owych strzeżonych drzwi wyłonił się lekarz. Mężczyzna podszedł do niej nabierając powietrza w płuca, jakby miał przekazać TĘ wiadomość. Nie uszło to jej uwadze, mało tego - naprawdę pomyślała, że go straciła.
- Co z tatą? Możemy do niego wejść? - Matylda od razu zarzuciła pytaniami specjalistę.
- Pojedynczo. I dosłownie na minutę. - jakby głaz spadł jej z klatki piersiowej. Uśmiechnęła się szeroko, wypuszczając z płuc powietrze, które bezwiednie przed chwilą wstrzymała. Dziewczynka wykorzystała chwilowy paraliż matki i pobiegła zobaczyć się z tatą.
- Jaki jest jego stan? - zawahał się przez moment. - Proszę... proszę mi powiedzieć, szczerze. - zmarszczyła brwi, obserwując jego twarz.
- Odzyskał przytomność i jest świadomy, ale nie obejdzie się bez przeszczepu. - tego się bała. Ale przeszli już tyle, teraz na pewno sobie poradzą. Całe to cierpienie nie mogło się tak po prostu zakończyć porażką. W końcu po burzy zawsze wychodzi słońce, prawda?
- Ile mamy czasu? - zbliżył się do niej, uścisnął jej ramię.
- Nie mamy go.
*
Który to już raz budził się w szpitalu pod aparaturą i wiszącą mu nad głową kroplówką Tym razem wisiały aż dwie. Na tyle na ile osłabione mięśnie mu pozwalały przekręcił się w bok, gdzie dostrzegł kolejny lek, ten jednak dla odmiany odmierzany w pompie. Pulsoksymetr ściskał mu palec, a kardiomonitor denerwował pulsującym sygnałem odmierzającym rytm jego serca. Myślał że po tylu latach pracy jako lekarz nie będzie zwracał uwagi na ten hałas. Teraz jednak był on aż nadto irytujący.
Mniej i bardziej znane osoby kręciły się cały czas przy jego łóżku. Ktoś zadawał pytania, ktoś informował o jego beznadziejnym stanie. Był lekarzem, wystarczyło że spojrzał na to, co wlewano mu w żyły.
- Banda kretynów - mruknął prawie bezgłośnie.
- Tato! - ciepły dotyk dłoni, a po chwili jej szczęśliwe oczy - dokładnie w tej kolejności dała znać o swojej obecności jego córka. Aparatura zasygnalizowała przyspieszony rytm serca. Matylda w końcu była bezpieczna.
- Matyldzia... - ścisnął jej dłoń, a wzrok zaszedł mu łzami. - Nie strasz mnie tak więcej, o mało nie dostałem... z resztą sama zobacz. - zaśmiała się, kiedy starał się żartować ze swojego stanu. To sprawiło, że nastolatka rozluźniła się nieco. Dał jej do zrozumienia, że obecny stan jest tylko przejściowym; że to tylko przez nerwy. - Zbadali cię porządnie? Nic ci nie jest? - zmarszczył brwi, oglądając ją dokładnie.
- Jestem zdrowa. - uśmiechnęła się. - Ten brat Szymona uratował mnie, wiesz? Schował w piwnicy, dał mi kanapkę. On jest dobry, tato. Musisz pomóc mi przekonać mamę, żeby wyciągnęła go z aresztu. - zacisnął usta, nie wiedząc co ma odpowiedzieć.
- Musisz już wyjść. - pielęgniarka przerwała ich rozmowę w sama porę. Gdy Matylda obejrzała się jeszcze za nim, podniósł głowę i zmusił się do uśmiechu.
Ale wtedy ujrzał kogoś, kogo bał się zobaczyć. Za szklanymi drzwiami, pod ścianą stała rudowłosa lekarka, która obserwowała go przez cały czas. Ich spojrzenia spotkały się i żadne nie zdobyło się na jakikolwiek gest. Jej przekrwione od płaczu oczy wierciły w nim dziurę.
- Przepraszam - wymamrotał, lecz nie był pewien czy zrozumiała. Jej twarz ani na moment nie zmieniła swojego wyrazu. Aż zrozumiał, że Wiktoria tak naprawdę wcale nie patrzyła na niego, lecz gdzieś przed siebie głęboko zamknięta we własnym cierpieniu. Poczuł wtedy, że już nigdy nie będzie tak samo. Zazdrościł jej jednak jednego - tego że nie widziała jak Adam odchodził.
Potem dostrzegł, jak do sali wchodzi Kasia. Jej przerażony wyraz twarzy wyjawił mu właściwie wszystko. Nie musiała mu mówić, że właśnie rozmawiał z nią lekarz. To i diagnozę wyczytał z jej miny jak z otwartej księgi. Przybrana w szpitalny fartuch ochronny usiadła obok niego, nie wypowiadając ani słowa. Myślał nawet, że nie będzie w stanie spojrzeć mu w oczy. Tymczasem to on nie potrafił rozpocząć rozmowy. Wtedy go zaskoczyła.
- Obiecaj mi, że już nigdy mnie nie okłamiesz. - otworzył lekko swoje wcześniej zaciśnięte usta. Podniósł swą dłoń i ujął jej, którą trzymała na metalowej barierce. Ścisnął lekko i odparł szczerze
- Pamiętasz tę miętową teczkę w naszym stoliku nocnym? - zmarszczyła brwi, a po chwili już rozumiała. - Jeśli z tego wyjdę podpiszę papiery rozwodowe. - wstrząśnięta jego wyznaniem cofnęła dłoń.
- Nie myślisz teraz trzeźwo. Porozmawiamy, kiedy zbierzesz siły. - odparła bardziej oficjalnie.
- Trzymałem cię przy sobie siłą, bo nigdy nie chciałem być jak mój ojciec. - wyznał.
- Nie jesteś nim. I nie pozwolę, żebyś tak myślał. - uświadomił sobie, że przed laty wyznał jej swoją historię. Jak mógł nie pamiętać, że Kasia była jedyną osobą, przed którą otworzył się naprawdę? - Pamiętasz jak zadzwoniłeś do mnie wczoraj? - zmarszczył czoło. - Kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz... wiedziałam, że byłeś ze mną szczery. - uścisnęła jego dłoń, tak jak on zrobił to wcześniej. - Nie popsuj tego, dobrze?
*
Dla niej wszystko się skończyło. Miała idealnego mężczyznę, choć... właściwie tylko wydawało się jej, że go miała. Przez ostatnie miesiące żyła złudzeniem miłości i sztucznymi obietnicami przyszłości. Wiedziała, że nie ma powrotu do tego co było i nie ma szansy na zbudowanie czegoś w przyszłości. A jeszcze niedawno sądziła, że Andrzej ją kocha.
Teraz już wiedziała, że był z nią tylko z tęsknoty za KIMŚ. Chciał mieś kogokolwiek, kogoś kto zwróci uwagę na niego, dla kogoś to nie on będzie oparciem, lecz sam będzie miał oparcie w kobiecie. Szukał osoby kochającej go bezwarunkowo, bo nie wierzył że taką miał obok siebie. Aldona nie mogła wygrać z Kasią. Do tej pory sądziła, że jego żona pełni w życiu Falkowicz jedynie rolę matki jego dziecka, któremu nie chciał rozbić rodziny. Być może było tak do pewnego momentu. Potem odrodziło się w dawnych kochankach coś, co zaliczali do przeszłości; nazywali nawet "rozsądkiem". Poloniści określają to mianem miłości platonicznej.
Aldona była kobietą piękną i pełną empatii, taką jaką łatwo pokochać. Na nic to jednak jeśli pisany ci jest ktoś inny, choć pełen wad.
Kobieta obróciła w palcach strzykawkę wypełnioną przezroczystą substancją, jaką wynalazł jej brat chemik. Słyszała, że po jej przyjęciu po prostu się zasypia. Prawda była jednak trochę inna. Śmierć nie przychodziła tak szybko jak uważano. Owa ciecz spowalniała wszystkie procesy życiowe do tego stopnia, iż sądzono że od razu po jej zażyciu następuje zgon. Ciało było jednak w pewnym rodzaju hibernacji; uśpienia. Zatrzymanie wszelkich oznak życia występowało dopiero po kilku godzinach od podania specyfiku.
Odłożyła więc długopis, ułożyła obok kartki z listem pożegnalnym. Przeczytała ostatnie zdanie, którego konsekwencji nie przewidziała, a miało ono uratować potem kogoś dla kogo niedawno tak bardzo chciała żyć.
"Zgadzam się na oddanie moich narządów i tkanek do przeszczepów."
KONIEC
Rozdział powstał w bólu, dosłownie. Mogłam się dzięki temu bardziej wczuć w opisaną tutaj sytuację Falkowicza ;)
Mam nadzieję, że podobała się Wam przygoda czytania moich opowiadań. Na razie mówię pas. Jak widzicie niewiele mam czasu na pisanie. Ale możliwe, że jeszcze się spotkamy.
Póki co - DZIĘKUJĘ za poświęcenie Waszego czasu na moje marne wypociny.
Trzymajcie się ciepło!
Ps. Odpowiem na każdy komentarz :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)