Powoli wszystko wracało do normy. Andrzej już po wybudzeniu powtarzał, że czuje się doskonale, lecz to tylko dlatego, aby przekonać Van Graafa do szybkiego wypisu. Nie znosił faktu, że przyszło mu pełnić rolę pacjenta. Nieswojo się czuł, gdy przychodziła do niego pielęgniarka, by mu pomóc w codziennej toalecie; nie cierpiał gdy ta sama kobieta przychodziła z lekarstwami i niemal nakazywała mu ich spożycie. Podczas gdy to on miał zwyczaj wydawać personelowi polecenia.
- Dałbyś już spokój tej biednej kobiecie. Widzisz, że stara się być miła. Dla ciebie, Andrzej. - dodał Adam, unosząc sugestywnie brwi. Falkowicz, co chyba nie jest żadną niespodzianką, nie należał do posłusznych pacjentów; często zwykł podważać zdanie obejmujących nad nim pieczę. Dlatego pielęgniarka, która jako jedyna podejmowała ryzyko zbliżania się do profesora, zasługiwała na co najmniej głęboki pokłon. I on sam doceniał jej upór, lecz nie potrafił przyznać się do tego głośno. Gdy tylko owa kobieta zjawiała się w sali, on witał ją chmurnym wyrazem twarzy i nie mając pomysłu na sensowniejszą rozmowę, narzekał. Że szarpie, że zostawi mu ogromnego krwiaka po wkłuciu, że wbije się w tętnice z lekiem...
Nadszedł taki czas, że mężczyzna zatęsknił za OIOM'em, a stało się to, kiedy został przeniesiony na internę. Docenił wtedy spokój, jaki towarzyszył mu na pilnie strzeżonym oddziale. Profesor postanowił więc samemu wdrożyć procedurę pionizacji. Ponieważ nie miał ze swoim sąsiadem wspólnych tematów, nie tęskno mu było za własnym łóżkiem i gdy tylko mógł znikał z sali i przechadzał się po korytarzu szpitala. Wiele był w stanie wtedy zaobserwować. Patrzył na pracę lekarzy, swoich "kolegów" po fachu i zazdrościł im. Wielu żyło w pędzie, który on doskonale pamiętał ze swojego dawnego życia. I w ciszy sam przyznawał sobie, że praca była właściwie jedynym jego sensem. Nic nie mogło być ważniejsze od ambicji i samorozwoju; gnania do przodu i realizowania się w stu procentach. Przysiągłby, że gdyby tylko miał rodzinę, nie osiągnąłby nawet połowy swego sukcesu zawodowego. Do ostatniej kropli krwi poświecił się pracy i po głębszej analizie... nie żałował tego. Profity jakie czerpał z tytułu profesora były zdecydowanie cenniejsze, niż życie prywatne. Bo bądźmy szczerzy. Nie każdy jest stworzony do życia z żoną i gromadką dzieci. Falkowicz na pewno nie był na to gotowy. I nie sądził, żeby kiedykolwiek to się zmieniło.
Nie chciał wracać do sali, więc siedział na jednym z krzeseł, gdzieś pod ścianą. Korytarzem przechadzali się pacjenci i personel; nikt nie rozpoznał zasłużonego medycynie człowieka, którego mijali. Ale jemu to o dziwo odpowiadało. Tą chwilę, przez którą mógł być anonimowy, poświecił na rozmyślania. Nieukierunkowane na coś konkretnego, lecz wystarczająco głębokie, by nie zauważyć dosiadającej się do niego Wiktorii.
- Tu jesteś. - podniósł głowę znad obracanego w dłoniach, dziwnie milczącego telefonu. Kiedyś urywały się połączenia z zaproszeniami na konferencje, wykłady, konsultacje, nie rzadko z gratulacjami. Teraz cisza.
- Wszędzie cie szukamy. - dodała, gdy ten podniósł głowę. Nie kwapił się do rozmowy. Przyszła szwagierka przyjrzała się chwilę mężczyźnie i dostrzegła jakąś refleksję na jego twarzy. - O czym tak myślisz?
- Jak zmusić holendra do wystawienia wypisu. - rudowłosa lekarka zaśmiała się tak dźwięcznie, że nawet Andrzej miał ochotę się uśmiechnąć. Ograniczył się jednak do subtelnego grymasu.
- Wiesz, podziwiam cię. Już z Adamem myśleliśmy, że sobie nie poradzisz, a tu proszę... nawet poczucie humoru wróciło. - zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć na niego już inaczej. Jakby z wahaniem dodała w końcu coś, co zabrzmiało głębiej, niż powinno. - Naprawdę cieszę się, że wracasz na prostą. - spojrzał w końcu na jej zatroskany wyraz twarzy, którego nie mógł do końca rozszyfrować.
- Falko zawsze spada na cztery łapy. - dodał ze swym nonszalanckim uśmiechem na ustach i podniósł się z plastikowego siedzenia. Zostawił w tyle nieco zaskoczoną Consalide, która dostrzegła jakąś zmianę w przyjacielu. Widziała, że jego samopoczucie jest znacznie lepsze, ale kobieca intuicja podpowiadała jej, że mimo wszystko coś jest nie tak.
- No stary, jesteś w końcu. - musiał uczciwie przyznać, że powoli zaczynał mieć dość tej całej troski o niego. Doskonale radził sobie samemu, mimo przebytego tak ciężkiego urazu wielonarządowego i niewielkiego krwiaka w głowie, który na szczęście wchłonął się. Wszystko wskazywało na to, że zdrowiał w zaskakującym tempie, więc nie rozumiał dlaczego nadal tak nad nim skaczą. A brat stał na czele całej grupy osób wspóczujących.
- Tak się za mną stęskniłeś? Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek okazywał mi tyle uczuć. - zakpił, kładąc się pod kołdrę. Westchnął ciężko, gdy ciało przeszyło zmęczenie. Minęło wiele dni, odkąd ostatni raz chodził o własnych siłach, dlatego teraz żałował swojej wędrówki.
- Nie drwij sobie, dobrze? - brunet pomachał palcem w powietrzu, siląc się na surowy wyraz twarzy. - Słuchaj, musimy pogadać. - zaczął niepewnie.
- O Boże... - westchnął zrozpaczony Falkowicz. Adam jednak puścił tę złośliwość mimo uszu i kontynuował.
- Musimy porozmawiać o twoim powrocie do domu. - Andrzej spojrzał na brata spod uniesionych brwi, a ulga sama malowała się na jego obliczu.
- No nareszcie, już myślałem że nigdy się skąd nie wydostane.
- Nie, źle mnie zrozumiałeś. - wyjaśnił szybko, widząc, że brat jest gotowy pakować się do wyjścia. - Chodzi mi o to, czy masz kogoś, kto... no będzie miał na ciebie oko. - wyrzucił z siebie, mimo że nie łatwo mu było o to pytać.
Raz, że Andrzej to człowiek niezależny i choćby wzmianka o tym, że ktoś miałby kontrolować jego ruchy nawet w domu, na pewno nie spotkałaby się z jego zrozumieniem.
A dwa, że jeśli starszy chirurg nie miał nikogo do pomocy, to jedyną osobą, która powinna wziąć na siebie tę odpowiedzialność, był Adam. Choćby z racji tego, że to jedyna bliska Falkowiczowi osoba. Jednak młody chłopak nie był do końca przekonany, czy poradziłby sobie z gnuśnym charakterkiem brata. Nie bardzo też widział, jak mogliby się dogadać, mieszkając pod jednym dachem. I tutaj tworzył się kolejny problem. Krajewski nie mógł zostawić swojej kobiety, a i ona sama prawdopodobnie nie pozwoliłaby na to. Ponad to wprowadzenie się Andrzeja do brata, było nie możliwe z dokładnie dwóch powodów - a powody te nosiły imiona obu wspomnianych wyżej panów. Żaden z nich nie był gotowy na tak radykalne zmiany.
Lecz profesor nie powinien pozostać bez wsparcia. Tak się nie godziło.
Falkowicz odwrócił swój rozczarowany wzrok, milknąc na chwilę.
- Kiedy już stąd wyjdę, możesz być pewny, że zajmę się sobą na swoich warunkach. - odrzekł z wyraźną goryczą w głosie.
- Nie możesz...
- Doskonale wiem co mogę. - wtrącił zdenerwowany. - Wybacz braciszku, ale nie mam ochoty sprowadzać pielęgniarki do domu. - podniesiony głos wywołał u niego ból głowy. Przeceniał swojej wątłe jeszcze siły, a to uwidaczniało się na każdym kroku, szczególnie gdy próbował się forsować, choćby nerwowo.
- Nie dociera do ciebie, że nie możesz zostać sam? - Krajewski nie trzymał już nerwów na wodzy i nieco pokrzykując zbliżył się do nierozsądnego brata. - A co jak zasłabniesz? Będziesz tak leżał przez cały dzień bez pomocy? - Adam usiadł na krześle obok łóżka z chorym i gotowy do konfrontacji oparł dłonie na swych kolanach.
- Mam przez to rozumieć, że nie będziesz mnie odwiedzał? - odpowiedział, unosząc prawą brew. - Chyba wypisze się na własne żądanie w takim razie.
- Co to za hałasy? - uśmiechnięta Consalida weszła do sali rozglądając się po twarzach obu panów. - Co jest? - oparła się bokiem o Adama, który już stojąc objął kobietę ramieniem.
- Tak jak przewidywałem, pan profesor unosi się dumą. - podsumował zrezygnowany.
- Andrzej...
- Dosyć. Jeśli tak ma wyglądać mój powrót do zdrowia, to pięknie dziękuję. Jak chcecie mnie ubezwłasnowolnić...
- Rany, co ty pieprzysz!?
- A to, że już zdecydowałem. - przerwał twardo. - I chciałbym w końcu mieć chwilę spokoju, przespać się. Jeśli łaska... - Adam zdenerwowany kłótnią wzruszył nerwowo ramionami i wyszedł z sali, nie chcąc kontynuować tej bezproduktywnej rozmowy. Pluł sobie jedynie w brodę, że w ogóle zaczynał temat. Doskonale wiedział jak ta rozmowa się zakończy, a mimo wszystko nawinął się pod nóż. Wiktoria zaskoczona biegiem zdarzeń dopiero po chwili dogoniła narzeczonego, zostawiając Andrzeja w jego upragnionej ciszy.
*
Wracał do domu po ciężkim dniu pracy. Styrany wyciągnął swą czarną walizkę z tylnego siedzenia samochodu. Lecz uśmiechnął się pod nosem na myśl o czekającej go w domu córce. Wyprostował się lekko, czując dreszcz ekscytacji, przeszywający jego obolały kręgosłup. To pierwszy taki dzień, kiedy mógł powitać małą Matyldę po powrocie z pracy. Długo na nią czekał, aż w końcu sąd przyznał mu prawa rodzicielskie. Lecz był mały szkopuł...
- Witaj kochanie.
- Nie żartuj sobie. Dziecko patrzy. - odrzekł, kiedy ujrzał w pokoju odrabiającą lekcje córkę. Przeczuwając nadchodzącą potyczkę słowną przymknął po cichu drzwi do pomieszczenia obok, by oszczędzić dziecku wrażeń. Poczuł na sobie czujne spojrzenie Kasi. Milcząc zdjął z ramion płaszcz i odłożył teczkę obok szafki. Nie miał w zwyczaju wnosić jej do salonu, wszak dzieci nie powinny mieć dostępu do ważnych dokumentów. Dlatego owa torba zawsze spoczywała z dala od bawiącej się Matyldy, by nie zapomnieć przenieść ją zaraz potem do gabinetu.
- Coś się stało? - Kobieta uniosła podbródek, po czym w jednym momencie wypuściła zebrane w płucach powietrze.
- A uwierzysz mi jeśli powiem, że tęskniłam? - na chwilę zatrzymał na niej swój zszokowany wzrok. Lecz dostrzegł kpiący uśmieszek, tlący się w kącikach jej ust.
- Powiem, że świetnie udajesz moją narzeczoną. Ale nie mam ochoty na te szopki. Nie dziś. Miałem okropny dzień. - minął Kasie i udał się do salonu. Rozsiadł się na kanapie i westchnął cicho.
- Wierzę. Wyglądasz okropnie. - zaśmiał się z śmiałości jej słów. Nareszcie mówiła szczerze, na co odetchnął z ulgą.
- Zawsze ceniłem twoje zdanie. - założył nogę na nogę i otworzył magazyn medyczny w którym ukazał się niezwykle ciekawy artykuł, jego autorstwa ma się rozumieć.
- Musimy coś ustalić. - zabrzmiała poważnie, lecz ten spojrzał na nią jedynie zza uchylonej kartki papieru. Dostrzegając jego czujny wzrok na sobie, postanowiła kontynuować. - Chcę wrócić do zawodu. I ty mi w tym pomożesz. - po raz kolejny szczere wyznanie, na które zareagował tak samo.
- Wybacz słońce, ale niby jak mam to zrobić? - uśmiechając się półgębkiem wrócił do czytania.
- Ustalimy godziny twojej pracy. - po raz kolejny wyjrzał zza periodyku. - Ktoś musi zajmować się Matyldą, kiedy ja będę poza domem. - dopowiedziała, wyjaśniając oczywisty fakt.
- Myślałem, że brakowało ci córki i chcesz nadrobić stracony czas. - uderzył w czuły punkt. - Odzyskać stracone zaufanie. - zmrużył oczy, by jeszcze wyraźniej zaobserwować jej reakcję. Ta kobieta była dla niego jednak niespodzianką. Nie wiedział czego można się po niej spodziewać, dlatego też trzymał się z daleka od wydawania na jej temat osądu. Po prostu obserwował. Bo nadal go zaskakiwała. Nie potrafił odczytać jej intencji, choć te bywały czasem oczywiste, to ona lubiła w ostatnim momencie zmienić front. Tym razem podsunęła mu kolejną zagadkę.
- Chce wrócić do pracy. - odrzekła rzeczowo z uniesioną dumnie głową, mimo słów jakie usłyszała. - I nie myśl, że znudziłam się opieką nad Matyldą. - orzekła surowo.
- No to dlaczego w takim razie? - odłożył pismo na kanapę, tuż obok kolan.
- Muszę w końcu stanąć na nogi, zacząć zarabiać. - wyjaśniła dostrzegalnie tęsknym tonem głosu. - Pokazać córce, że potrafię. - Dusiła się w obcym mieszkaniu. Nie potrafiła tego przyznać, ale nadal czuła się u niego obco. Jedynym pomieszczeniem, gdzie znajdywała odrobinę swobody, był nowy pokój Matyldy. Lecz nie pogodziła się z myślą, że to Andrzej płaci za całe jej utrzymanie. Siłą rzeczy była zdana na niego.
- Nie rozumiem, brakuje ci czegoś? Przecież wszystko tutaj masz, dostajesz pieniądze na co tylko chcesz.
- I o to chodzi! - przerwała mu. - Nie chcę być od ciebie zależna! - wyrzuciła w końcu z siebie to, co trapiło ją od początku.
- Kasiu... - zaczął spokojnie, jakby tłumaczył dziecku matematykę. - Kupuję dla Matyldy, dlaczego miałbym nie kupować i tobie? To co najmniej nieeleganckie. - Kobieta czując, że przegrywa z jego dżentelmeńskimi zwyczajami i dumą, skryła twarz w dłoniach. Andrzej po prostu tak miał. Musiał zachowywać się jak głowa rodziny, by jego ego nie ucierpiało ani trochę. W końcu nie darowałby sobie takiego foux pas, że jego fikcyjna narzeczona mogłaby być zdana sama na siebie, w szczególności kiedy miała pewną niewydolność finansową. Poza tym... mężczyzna miał ten obowiązek, by opiekować się matką jego ukochanego dziecka.
- Ale jeśli nalegasz... pomówię z dyrektorem, może znajdzie dla ciebie etat w szpitalu. - widząc jak kobieta emocjonalnie do tego podchodzi, postanowił pomóc jej w osiągnięciu celu. Poza tym niezręcznie się czuł patrząc na jej bliskie płaczu oczy. Może nie pałali do siebie miłością, ale szanował ją i jej uczucia. A był to pierwszy krok w stronę, jaką oboje starali się pójść. Musieli znaleźć wspólny język, choćby dla Matyldy. I choćby ze względu na fakt, że mieli razem mieszkać jeszcze długi czas.
- Nie! To znaczy... nie, dziękuję. - odparła skonsternowana jego propozycją pomocy. - Sama sobie poradzę. Chciałam tylko wiedzieć, że zajmiesz się Matylda kiedy ja będę w pracy. - wstała z kanapy, starając się przybrać pewny wyraz twarzy.
- Naturalnie. Dawaliśmy sobie radę we dwoje, to i teraz nie powinno to dla nas stanowić kłopotu. - wzruszył ramionami, wracając do lektury. - Dostarcz mi tylko godziny końca mojej udręki z tobą, a ja się dostosuje. - uśmiechnęła się pod nosem na jego słowa i dodała jeszcze tylko
- Dziękuję. - Andrzej kolejny raz odchylił róg papieru tylko po to, by spojrzeć, jak kobieta oddala się od niego. Po czym wrócił na nowo do czytania, choć tym razem już z lekkim uśmiechem na twarzy.
*
Obudził się, wzdrygając się przy tym lekko. Jak wyrwany z najgorszego koszmaru, musiał zapanować nad przyspieszonym biciem serca. Rozejrzał się dookoła sali, w której panowały mroki, a jedynym roznoszącym się po niej dźwiękiem był cichy pomruk śpiącego obok pacjenta.
Próbował przypomnieć sobie sen, który wywarł u niego tak silne i jednocześnie niewytłumaczalne emocje. Lecz jego pamięć skutecznie zatarła wszystkie obrazy. Zapomniał treść, lecz zapamiętał wrażenia. A te skupiały się w jeden wspólny mianownik - strach. Było to coś, czego już więcej nie miał ochoty sobie wyśnić.
To też przewrócił się na drugi bok, tyłem do śpiącego sąsiada i ganiąc się w myślach za niewytłumaczalne obawy przed zwykłymi koszmarami, zamknął oczy.
W razie jakichkolwiek pytań jestem do dyspozycji. Tak jak opcja komentarza na dole :)
Proszę też o podpisy, jakiekolwiek. Chciałabym Was mimo wszystko jakoś identyfokować.