Jednego możecie być pewni, bo opowiadania są jakie są, ale nigdy nie oddałabym ich nikomu... ;)
W tamtym momencie straciła znacznie więcej, niż można było
się spodziewać. W momencie, kiedy wszystko zdawało się wejść na właściwy tor.
Nowe życie, myślała głupia. Teraz miało być po prostu dobrze, sądziła.
Dookoła migały czerwone i niebieskie światła. Głuche krzyki
i nawoływania, odbijały się echem w jej głowie. Jak w zamkniętej tubie,
oddzielona od świata zewnętrznego, widziała tylko swojego męża, który upadł na
drogę. Nikt nie zwracał na nich uwagi przez pewien czas, miała wrażenie, że
traciła cenne sekundy, że traci Andrzeja.
Bezradna opadła na ziemię razem z nim, lecz nadal będąc nad
jego ciałem, jak w amoku trzymając jego marynarkę.
To nawoływanie, które słyszała było jej własnym głosem. Ale
tak obcym i pełnym strachu, jakby nie należącym do niej. Nie płakała, o nie.
Nie docierało do niej nic, poza myślą, że należy go zbudzić. Sądziła, że jeśli
głośniej krzyknie, że jeśli mocniej nim wstrząśnie, albo powie coś
odpowiedniego, to przywróci jego świadomość. W końcu była jego żoną. Powinna go
znać i potrafić na niego wpłynąć.
Kiedy w końcu jeden z ratowników spostrzegł co się dzieje,
podbiegł do profesora, a reszta odciągnęła roztrzęsioną kobietę.
- Mamo… - nie pamiętała, by Matylda była w pobliżu. Chwyciła
zimnymi jak lód rękoma, ramiona dziewczynki i wtuliła ją w swoje ciało, by ta
nie patrzyła na to, czego ona była teraz świadkiem. Kasia przymknęła na moment
swe powieki, kiedy nie mogła już znieść tego okropnego widoku, a spod nich
popłynęły pierwsze łzy. Kolejnych nie mogła już powstrzymać i choć myślała
trzeźwo, to one cały czas sączyły się spod jej oczu.
- Ciicho, kochanie… - uspokajała płaczącą córkę. – Będzie
dobrze, będzie dobrze… - powtarzała jak mantrę, która z czasem stała się przerażająca i pusta,
kiedy słuchali jej, ci którzy szybko stracili nadzieję.
Bo stan Falkowicza nie poprawiał się. Przez ponad osiemnaście dni
był rośliną, podejmującą podstawowe czynności życiowe, jedynie dzięki cudowi
techniki i intuicji znakomitych lekarzy. Pani Falkowicz nie pozwoliła, aby jej
mężem zajmował się byle kto. Znalazła dawnego znajomego mężczyzny, doskonałego
specjalistę i cenionego przez Andrzeja neurologa. Kontaktu do Antoniego nie
musiała długo szukać, bo doskonale wiedziała, w którym notatniku mąż zapisuje wszystkie
ważne numery. Mimo zapewnień van Graafa co do poziomu ich usług, wolała
sprawdzić, czy aby na pewno robili co mogli. A nawet jeśli… potrzebowała
człowieka, który zrobi jeszcze więcej.
Przez te wszystkie dni żyła nadzieją, lecz nie zabrakło
także rozczarowań. A wszystko przez dziwne zachowanie Adama, który cały czas
unikał kobiety. Z początku pojawiał się na krótko przed salą brata, lecz z
czasem nie widywała go już w ogóle.
Jakby zapadł się pod ziemię, bo nawet gdy przychodziła do szpitala każdego
ranka, zaraz po tym jak zawoziła niechętną do nauki córkę do
szkoły, nie natknęła się na Krajewskiego ani razu. Miała ochotę mu wygarnąć co
o nim myśli, powiedzieć mu, jak nielojalnie zachowuje się wobec brata. Swą
złość mogła wyładować jedynie na Wiktorii, która niczego nieświadoma przyszła
pewnego razu na oddział intensywnej terapii.
- Udajecie rodzinkę, a tak naprawdę zmywacie się jak tylko
pojawia się problem. – syknęła pod nosem, jak tylko Consalida odezwała się z
troskliwym pytaniem.
- Rozumiem, że jesteś teraz zdenerwowana… - zaczęła lekarka,
chcąc sobie wytłumaczyć złość Kasi.
- Nawet nie waż się tłumaczyć. – przerwała jej, a głos pani
mecenas ani drgnął. Nadal była pozornie opanowana, formalnie odnosząca się w
każdej wypowiedzi. – Oboje jesteście kłamliwi. – dodała po chwili, patrząc
uważnie na nieruchomą twarz męża. – Dla mnie to nie ma większego znaczenia, nie
znamy się długo, ale dla niego… - kiwnęła głową w kierunku, jaki cały czas
śledziło jej spojrzenie. – Dla niego byliście rodziną. – dokończyła,
przymykając na moment wypełniające się łzami po brzegi oczy.
Consalida, tłumacząc sobie słowa Kasi mimo wszystko
emocjami, wzbroniła się przed położeniem na ramieniu szwagierki swej dłoni w
geście otuchy.
- Mów, kiedy
będziecie czegoś potrzebować. – Wiktoria spojrzała raz jeszcze na zaskakująco
spokojną kobietę przy łóżku Falkowicza i w ciszy opuściła salę.
A Kasia powoli zaczynała tracić przybraną przez siebie zimną
pozę kobiety mającej nad wszystkim kontrolę. Któregoś dnia usłyszała, że wyniki
znacznie pogorszyły się, a zaraz potem otrzymała ze szkoły informację o
zniknięciu Matyldy… Czara goryczy przelała się i wyładowała się na
najmniej winnej osobie.
- Co ty wyprawiasz!? – krzyknęła na dziewczynkę, kiedy
zauważyła ją wychodząc w pośpiechu ze szpitala.
- Nie chciałam, żebyś musiała po mnie przyjeżdżać. – odparła
pewnie nastolatka. – Sama mówiłaś, że nie chcesz zostawiać Andrzeja. – dodała,
lekko kruszejąc.
- Matylda… Nie mam sił do ciebie dziecko. – westchnęła
załamując ręce. Dziewczynka spojrzała na nią niewinnym wzrokiem, ale prawniczka
nie dostrzegła tego, czując jak opuszczają ją emocje. – Nie mam sił. – opadła
na pobliską ławkę, zakrywając twarz w dłoniach. Pękła, w końcu dała upust
wszystkiemu co zbierało się w niej od dłuższego czasu. Miała być silna,
zapomnieć o sobie i iść dalej dla córki i męża. Bo na jej barkach spoczywało
dobro całej rodziny, ale nie potrafiła dalej udawać, że daje sobie z tym radę.
Potrzebowała go, pragnęła jego wsparcia i podpory, jaką było jego ramię.
- Mamo – usiadła przy niej córka, opierając się o jej ciało. – Nie płacz, tata by tego
nie chciał. – ujęła twarzy córki jedna dłonią i spojrzała na ten mały cud zza
łzawej mgły.
Wtedy pierwszy raz pomyślała, że mogą zostać same.
Dni mijały, a ona gdy tylko mogła przebywała na pilnie
strzeżonym oddziale i opowiadała Andrzejowi o ich wspólnej przeszłości. Mówiła
tylko o tych wspaniałych momentach, czasem wspomniała te przejściowe kłótnie,
które teraz stawały się bardziej komiczne, niż wtedy. Ale zapomniała o tym, że
miewali naprawdę poważne kryzysy. Jednego dnia chciała się nawet wyprowadzić
razem z córeczką. Ale teraz jakby nie miało to znaczenia. Tak bywa, kiedy
człowiek traci kogoś bliskiego, choć szkoda że dopiero wtedy zapomina się o wszystkim, co przykre.
I nadszedł w końcu moment, w którym nie jedno serce się
zatrzymało. Próba wybudzania nowoczesnym stymulatorem okazała się niemal śmiertelna
dla Falkowicza. Świadkiem tych tragicznych wydarzeń była nie tylko Kasia, ale
także Adam, który do tej pory unikał swojej szwagierki. Trzymał ją wtedy szlochającą
i schowaną w jego ramionach, jak gdyby nie dotyczyły ich żadne konflikty. Jak
mógł jej wtedy powiedzieć, że czuł się winny wszystkiemu? Jak mógł prosić o wybaczenie?
Przez cały ten czas wolał odwiedzać brata w nocy, kiedy Kasia musiała zostać w
domu razem z Matyldą, niż spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że mogłoby nie
dojść do wypadku, gdyby nie zapomniał o głupiej prośbie Andrzeja, gdyby zajął
się nagła usterką w aucie Falkowicza… Wszyscy wiedzieli, że profesor nie jest
specem motoryzacji, a dla pasjonata Krajewskiego było to błahostką. Co z tego,
że owa awaria nie miała znaczenia. Czasem trzeba obwinić siebie, nawet jeśli
miałoby to być zupełnym absurdem.
Dwa miesiące później…
…był czas oddechu. Dla Falkowicza był to pierwszy dzień w
domu i pierwsza noc we własnym łóżku.
Nie mógł dostać większej lekcji doceniania swojego szczęścia. Już nigdy
nie chciał tak bać się o swoich bliskich, a potem rozpaczać po ich stracie.
Patrząc z nieodgadnioną miną na kobietę leżącą tuż obok
niego, zastanawiał się, czy mogłoby być lepiej.
- Dlaczego tak się przyglądasz? – westchnęła, prawie
zasypiając. On jedynie uśmiechnął się półgębkiem, całując ją w czoło.
- Brakowało mi ciebie.
- Ja też cię kocham. - mruknęła i odpłynęła, nim zdążył odpowiedzieć.
*
Spojrzał w stronę drzwi swojego gabinetu i ujrzał w nich niepewnie wychylającą się zza nich Kasię. Odetchnął z ulgą, że nie jest to ktoś z personelu, bo nie miał ochoty na interwencję przy dopiero co operowanym pacjencie.
- Mogę, profesorze? - spojrzał na nia pobłażająco.
- Już nie "kochanie"? - rzucił jasną aluzję, do ich rocznicy ślubu, jaką przyszło im przyjemnie świętować dwa tygodnie wcześniej. - Wejdź. - Machnął ręką w jej stronę, przybierając normalny ton.
- Ciężki dzień? - dziwnie nieśmiało weszła do środka.
- A masz dla mnie jakieś gorsze wieści? - Nalewając jej wody, zatrzymał swą czynność na chwilę, by móc na nią spojrzeć spod uniesionych brwi.
- Tylko jedną. - odrzekła od razu, zabierając od niego szklankę. Zastanowił się chwilę nad jej słowami, lecz doszedł w końcu do wniosku, że żona jedynie żartowała. Uśmiechnął się, rozluźniając przy tym nieco spięte mięśnie. Oparł się o blat biurka i ułożył na nim po bokach swe dłonie.
- Ta? - przytaknęła, patrząc na niego nieco pewniej. - No to słucham? - splótł ramiona na klatce piersiowej, czekając na wyjaśnienia.
- Zostaniesz ojcem. - zaśmiał się na jej słowa.
- Przecież jeste... - zamarł na chwilę, uświadamiając sobie przerażający fakt. - Cholera.
*
Twarz miał nieruchomą, jedynie oczy w skupieniu zwężone. Przyglądał się jej spokojnemu obliczu, swojej pogrążonej w śnie żonie. Nie musiał śnić dalej, by wiedzieć co było potem. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, że tamtego dnia oboje coś stracili.
Miał jedynie żal do siebie, że nie mógł jej pocieszyć, kiedy tego potrzebowała.
Jesteście za drugą serią?
Czy zaczynamy coś nowego?
Tak czy inaczej teraz przerwa. Znikam na dłuższy czas ;)
Trzymajcie się... i komentujcie, proszę ;)