Dla Patrycji, W., O.H. i tych anonimów...
Kłamstwo miewa różne imiona. Czasem nazywamy je "dla dobra wyższego", a bywa także, że jest "niewielkim nagięciem prawdy", lub tłumaczy się je słowami "przecież nie pytałeś".
Kłamiemy z przyzwyczajenia, kłamiemy ze strachu przed reakcją bliskiej osoby. Nie istotne... rzecz w tym, że kłamstwo zawsze nim pozostanie. Nie ważne jak piękną wymówkę znaleźlibyśmy dla poparcia naszego oszustwa.
*
Przekręcił się w szerokim łóżku, materac szelestem zdradził jego zdawałoby się dyskretny ruch. Aldona spała jednak nadal, przynajmniej tyle wywnioskował po spokojnie rozprężającej się klatce piersiowej. Leżała tyłem do niego, jak najdalej od jego ciała. Blond włosy spływały po pościeli, a bordowe ramiączka były ledwie widoczne zza grubej kołdry. Tej nocy znowu marzła, a zakrywanie się po samą szyję miała w zwyczaju jako reakcję obronną przed wyziębieniem. Nic dziwnego, była tak szczupła, że każde przykrycie będzie mile widzianym izolatorem ciepła.
Dotknął jej ramienia, które okazało się lodowato zimne. Zmarszczył brwi, zaciągając kołdrę wyżej na jej barki.
Ułożył się na boku, podkładając zgiętą rękę pod głowę. W skupieniu analizował jej oddechy. Trwało to zaledwie chwilę, bo za moment wychylił się powoli spod kołdry, wysuwając bose stopy na puszysty dywan przy łóżku. W pomieszczeniu słychać było jedynie cichy szelest, lecz mimo to kobieta odwróciła się w stronę mężczyzny.
- Wychodzisz gdzieś? - odwrócił się zaskoczony, sądził, że zdąży wymknąć się niepostrzeżenie.
- Obiecałem Kaśce, że w tym tygodniu będę woził Matyldę do szkoły. - odparł, szukając wzrokiem swojej nie rozpakowanej jeszcze torby z ubraniami.
Aldona przymknęła usta, nie odważyła się odezwać ani słowem. Po prostu obserwowała w milczeniu jego ruchy, to jak ubiera się zakrywając swoją nagą klatkę piersiową i to jak z niezadowoleniem wygładza lekko wygięte poły marynarki.
- Widziałaś gdzieś moje buty? - po raz kolejny wszedł do sypialni, lustrując wzrokiem każdy jej kąt w poszukiwaniu obuwia.
- Te z przeszyciem?
- Dokładnie te. Widziałaś? - wzruszyła obojętnie ramionami, patrząc w sufit.
- Pewnie zostawiłeś u żony. - usłyszała ciężkie westchnięcie.
- Błagam cię, nie zaczynaj. - mogłaby przysiąc, że w tym momencie zacisnął szczękę z żuchwą.
- Nie, my nawet nie skończyliśmy. - poderwała się ostro, siadając na materacu i wpatrując się zacięcie w mężczyznę. - I nie każ mi milczeć kiedy widzę, że ciągnie cię do niej.
- Czyli cały czas chodzi o tę obrączkę. Dobrze, mogę ją zdjąć jeśli tak bardzo ci ona przeszkadza. - zniecierpliwiony zsunął złotą biżuterię ze swojego palca i włożył ją do kieszeni marynarki. Po czym spojrzał na Aldonę unosząc lekko brwi. - Zadowolona?
- Jesteś nie możliwy!
- No to o co ci kobieto chodzi! - wrzasnął.
Zamilkła na moment zaskoczona jego wybuchem.
- Nie będziemy tak rozmawiać. - odparła.
- A właściwie dlaczego nie? Masz okazję wykrzyczeć mi wszystko co leży ci na wątrobie. No słucham, powiedz mi jak bardzo niszczę nasz związek, zwal na mnie winę, przecież to chcesz mi powiedzieć, mam rację? - jakby czekał na jedno słowo, które miałoby zakończyć wszystko co razem zbudowali, był na to gotowy. Co dziwne, być może nawet na to czekał. Chciał tylko by ona to powiedziała, zakończyła to co już i tak chyliło się ku upadkowi. Tak byłoby łatwiej. Zawsze jest łatwiej poddać się, powiedzieć później że tak miało być, nie było co ratować. Niesłychanie trudno jest natomiast zawalczyć i mieć z tyłu głowy świadomość, że można przegrać, a przy tym stracić czas i energię na ratowanie i tak już przecież przegranej sprawy.
Ale o wartości tego o co będziemy walczyć bądź też nie, świadczy właśnie to czy podejmiemy rękawicę. Bo czy bez słowa zrezygnujemy z czegoś, co będzie miało dla nas naprawdę wielkie znaczenie?
- Kochasz mnie, prawda? - zaskoczyła go. - Nie wyprowadziłbyś się od niej gdyby ci na mnie nie zależało. Powiedz, że się nie mylę. - przymknęła powieki, a on stał jak sparaliżowany, nie wiedząc przez moment co ma odpowiedzieć.
- Zależy mi na tobie. - odetchnęła i uśmiechnęła się lekko do niego z ulgą.
- To znaczy, że rozwiedziesz się ze swoją żoną i skończy się cały ten koszmar. - zacisnął usta, a ona widząc jego reakcję przekręciła głowę na bok zaintrygowana. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad jego zawahaniem. - Andrzej? Uwolnimy się od niej, prawda?
- Jestem już spóźniony. - uciął, wycofując się z pokoju.
- Zatrzymaj się! - wrzasnęła, w pośpiechu wygrzebując się z łóżka i podążając krokiem za nim. - Powiedziałam stój!
- Jestem już spóźniony po córkę. - odparł rzeczowo, poprawiając raz jeszcze marynarkę w lustrze obok wyjścia. - Porozmawiamy kiedy wrócę.
- A wrócisz, czy znowu zaszyjesz się w szpitalu na trzy doby? - zdenerwowana wyrzuciła ręce w powietrze.
- Mam urlop przymusowy. - odparł gorzko. - Do zobaczenia wieczorem kochanie. - zamknął za sobą drzwi, nie żegnając się z nią pocałunkiem w usta, tak jak to zwykł czynić gdy od niej wychodził.
- Wieczorem!?
*
Krajewski po raz kolejny próbował dodzwonić się do Oliwi, która miła odezwać się do chłopaka, jak tylko wróci do mieszkania z badań, jakie tego dnia przechodził rutynowo ich synek. Maluch rosnął jak na drożdżach, a ojciec nie mógł oglądać go tyle ile by chciał ze względu na nie kończące się dyżury. Szpital pochłaniał cały jego wolny czas. Ominął już pierwsze kroki Józia, a teraz zanosiło się na to, że synek prędzej wypowie krótkie zdanie, niż słowo "tata".
Zdenerwowany odrzucił telefon i usiadł na niskim taborecie obrotowym, który akurat stał tuż za nim. Pielęgniarka, która pełniła z nim dyżur na izbie przyjęć, spojrzała tylko na chirurga ukradkiem. Adam zreflektował się szybko i złapał jednak telefon, po czym schował go do kieszeni fartucha. Mimo wszystko musi mieć go przy sobie, tak na wypadek gdyby dziewczyna w końcu zadzwoniła.
- Mamy tam kogoś pani Joasiu? - pielęgniarka spojrzała tylko na lekko uchylone drzwi i wróciła do układania ligniny.
- Cisza, spokój, panie doktorze. - westchnęła, przekładając kolejne warstwy.
- Proszę nie wypowiadać tych słów na izbie. - wniósł brwi, zaglądając za okno. - To przynosi pecha.
- Naprawdę pan w to wierzy?
- Nie, ale czekam na ważny telefon. Wolę nie zapeszać. - włożył ręce do kieszeni, patrząc ślepo na plan przed szpitalem za oknem.
Pielęgniarka pokiwała tylko głową w milczeniu, lecz zaraz potem uniosła brwi ze zdziwienia, bo usłyszeli sygnał nadjeżdżającej karetki. Adam spojrzał na nią krótko.
- Zaczyna się.
Chirurg widział to nie raz, wszyscy spieszą się by jak najszybciej wykonać swoją pracę, działać według określonego algorytmu. Jak w naoliwionej maszynie, jeden ząb okrągłej zębatki popycha kolejną, a ta zmusza do działania następną część. I tak też było w algorytmie zadań na izbie przyjęć. Ratownicy, lekarze, pielęgniarki. Mniej więcej w tej kolejności i mniej więcej tak działano w każdym przypadku. Ratownik wybiegał z karetki, drugi wyjmował nosze z tyłu pojazdu i referował - tutaj wchodził kolejny element - lekarzowi o stanie poszkodowanego, a ten wydawał polecenia - nie będzie tutaj niespodzianki - pielęgniarce, która miała wypełniać zlecenia specjalisty, lecz także wykonać pracę, którą sama uważała za stosowną. Od tej pory pacjent był pod opieką ostatnich dwóch kół tej niesamowitej maszyny.
- Proszę wezwać doktora Borysa. - polecił pielęgniarce, która akurat robiła wkłucie do żyły. Ta zmierzyła go morderczym spojrzeniem, bo jeszcze nie wykonała swojego zadania, a już wyznaczono jej misję posłańca.
- Jak tylko znajdę...
- Potrzebuję go teraz! - wrzasnął, próbując tamować krwawienie z okolicy klatki piersiowej - Jasna cholera to nie przestaje krwawić. - rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych gaz. - Natychmiast na blok! I wezwijcie mi doktora Jakubka do cholery!
Pielęgniarka zgodnie z żelazną zasadą "żaden pacjent nie zostanie zakwalifikowany do operacji, dopóki jego stan nie będzie ustabilizowany", podłączyła leki we wlewie dożylnym, pospiesznie zatamowała krwawienie z prawej ręki i (nie wiedząc kiedy) poinformowała drugiego chirurga o przywiezionym pacjencie.
- Doktorze, myślę że będzie też potrzebny ortopeda. - Adam zmrużył oczy i podszedł raz jeszcze do pacjenta, który wyjeżdżał z izby przyjęć, by dostać się na blok operacyjny.
- Jasna cholera... - z niedowierzaniem spojrzał na dłoń, której palce były powykręcane w nienaturalnych kierunkach, a potem na twarz młodzieńca, z którego ust wychodziła już rurka intubacyjna, wspomagająca jego układ oddechowy. No... może nie sama rurka a tlen, który płynął w jej wnętrzu i przedłużał cierpienia, bądź też jak kto woli - życie młodego chłopaka.
*
Czternastolatka zgodnie z poleceniem ojca wsiadła na przednie siedzenie w jego aucie i zapięła pas, nie omieszkując zademonstrowania przy tym swojej złości.
- Ale uspokój się dziecko, bo mi tam wszystko pourywasz. - Falkowicz schylił się jeszcze przy drzwiach, by zajrzeć do wnętrza auta, gdzie jego córka szarpała się z pasem.
- W więzieniu miałabym większe prawa! - wrzasnęła, jeszcze zanim Andrzej zdążył zamknąć drzwi i odwrócić się w stronę Kasi.
- Mówi to ta, która ryczała kiedy usłyszała, że może mieć kuratora. - przestąpił z nogi na nogę i przewrócił oczami, kiedy ich uszu doszło zgłuszone "Słyszałam!".
- Mogłam ją zabrać po drodze do pracy. - kobieta zacisnęła mocniej płaszcz w dłoniach, żałując że nie ubrała pod niego czegoś więcej niż tylko nocną halkę. Przebrała nogami, szurając łapciami po żwirowym podjeździe.
- Mam teraz mnóstwo wolnego czasu, a poza tym... jestem jej to winien.
- Na pewno jest ci wdzięczna. - zajrzała za jego plecy, na rozjuszoną nastolatkę w aucie. - Za te pół godziny dziennie, które raczyłeś poświęcić swojemu ukochanemu dziecku. - przeniosła na niego swój kpiący wzrok. Mężczyzna zmrużył oczy i wyprostował się nienaturalnie.
- Jakie pół? - uniósł dumnie podbródek. - Po lekcjach zabieram was na wycieczkę do miasta. - uśmiechnął się półgębkiem, co Kasia skomentowała lekceważącym fuchnięciem.
- Na mnie nie licz kochany. Na samą myśl o spędzeniu z tobą całego dnia mam mdłości. - przewróciła oczami gniewnie i wepchnęła mu w dłonie drugie śniadanie dla dziewczynki, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła za żelazną furtką, która zatrzasnęła się z hukiem.
*
Ludzka natura bywa przewrotna - pod tę teorię możemy podciągnąć wszystkie inne. Przeciwności rządzą biologią i mentalnością, a nawet te dwie kwestie oddziałują na siebie. Próżnia wciąga, a sprężony gaz odpycha. Lecz nie można mówić o jednym, jeśli drugie nie istnieje. Bo jeśli nie istniały by gazy, nie istniała by też próżnia.
Prościej?
Mówi się że coś jest zimne lub gorące. Ale jaka jest tego granica? Co świadczy o jednym, a co o drugim? Czy nie powinno się powiedzieć, że któreś z nich ma nie dość ciepła?
Mówi się, że gdzieś jest ciemno, lub jasno. Ale czy nie jest tak, że gdzieś po prostu nie jest dostatecznie jasno?
Jedno zależne od drugiego. Jedno nie istnieje bez drugiego.
Zatem co masz na myśli mówiąc, że ludzie powinni być dobrzy?
Znając zło, poznajesz to czego brakuje ci w tym ciemnym świecie. Dostrzegasz, nazywasz przeciwności. Zauważasz dobro, jasne strony. Ciepło, powietrze.
Znając kłamstwo, wiesz czym jest prawda.
*
- Ssak! - wezwał Borysa po raz kolejny. Jakubek nie ruszał przyrządu z miejsca, pozbywał się tyle krwi, ile tylko zdołał, ale nawet maszyna nie radziła sobie z taką ilością czerwonej cieczy. - Szlag by to... - pielęgniarka przetarła mokre czoło Krajewskiego. Cały zespół patrzył na operatora z dziwnym wyrazem twarzy, on natomiast nie mógł tego zauważyć. Był zbyt zajęty ratowaniem pacjenta, w którego przeżycie wierzył chyba już tylko on sam.
- Zamówcie kolejną jednostkę krwi. - westchnął zza maski, która ujawniała jego głębokie oddechy przyklejając się do ust chirurga i odklejając na zmianę. - Urazy są rozleglejsze niż nam się wydawało. - mówił już jakby do siebie, wciąż poszukując kolejnych źródeł krwawienia. - Musisz walczyć, słyszysz? - zmarszczył brwi, obecni na sali wymienili krótkie spojrzenia.
- Nie mają krwi. - pielęgniarka oderwała się od telefonu na sali.
- Niech dadzą bez krzyżówki, na moją odpowiedzialność. Musimy dać mu szansę. Niech walczy. - kolejne strugi potu spłynęły po jego czole.
Nagle jakby jego własne słowa podziałały na niego jak zimny prysznic, zesztywniał. Dłonie do tej pory w nieustannym ruchu, teraz zatrzymały się. Podniósł wzrok, spojrzał gdzieś przed siebie, myśląc nad czymś wyraźnie.
- Zamykamy? - odezwał się w końcu Borys. Adam spojrzał w końcu na niego i zmarszczył brwi.
- Nie. - rozejrzał się po sali i odnalazł wzrokiem jedną z obecnych tam kobiet. - Proszę wezwać mojego brata.
- Adam, przecież ten chłopka jest już martwy. - Jakubek przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, jęknął gdy poczuł ból przy poruszeniu zesztywniałego karku.
- Albo nie. - drugi chirurg odetchnął z ulgą. - Niech pani da na głośnomówiący. - zarządził, zanim Borys zdążył wyciągnąć haki.
- Serio chcesz bawić się w patologa? Poczekalnia jest pełna żywych pacjentów, których możesz uratować! - podirytowany lekarz pokręcił głową, nie dowierzając w decyzję Krajewskiego.
- Barista jak zwykle pełen entuzjazmu. - rozległ się niski głos ze słuchawki, którą trzymała w dłoniach pielęgniarka. - Braciszku bądź tak miły i powiedz na czym stanęło.
Krajewski zreferował przypadek starając się nie pominąć najistotniejszych kwestii, ale musiał to zrobić jak najszybciej, bo czas grał na ich niekorzyść. Każda sekunda zabierała ze sobą trochę szansy na ocalenie młodego pacjenta.
- To nie ma sensu! Ten chłopak już nie żyje!
- Andrzej, co dalej? - Adam zdawał się nie słyszeć towarzyszącego mu chirurga. Chwila ciszy.
- Posłuchaj baristy. - młodszy brat zmrużył oczy, wpatrując się w milczący przez chwilę telefon. Nawet Borys zwątpił w słowa Falkowicza.
- Co?
- Odejdź od stołu. - orzekł spokojnie, lecz stanowczo.
Adam spojrzał na swoje dłonie, umazane od krwi. Zbyt wiele przelało się jej przez jego ręce. Nie do końca mając władzę nad swoim ciałem, to co robiły jego kończyny było chyba posłusznym poddaniem się poleceniu wydanemu przez Andrzeja. Wysunął palce z sączącej się jamy i zawiesił je w powietrzu przed własną klatką piersiową, jak gdyby nadal musiały być one sterylnie czyste.
- Ten chłopak nie miał szans Adam. - Falkowicz jakby wyczuł co teraz czuje jego brat.
- To po cholerę kazałeś mi o niego walczyć! - chłopak zerwał ze złością rękawice i zerwał maseczkę.
- Pamiętasz co mówimy rodzinom? Że zrobimy wszystko co w naszej mocy. - w słuchawce rozległ się cichy szum, który mógł być także westchnięciem. - Wykorzystujemy wszystkie możliwości, zanim orzekniemy o zgonie. - Adam pokręcił głową.
- Gdybyś to ty go operował, ten chłopka miałby szansę. Andrzej on miał chyba z szesnaście lat. Przywieźli go z ulicy, pobity, z raną postrzałową i powykręcanymi palcami. Na tego chłopaka nie czeka rodzina w holu. - chłopak podszedł do telefonu i wyłączając funkcję głośnomówiącą, przysunął sobie słuchawkę do ucha.
- Chirurg nie może się angażować emocjonalnie, braciszku. - Adam zacisnął usta, patrząc bezradnie na bladą twarz pacjenta.
- Trzydzieści lat temu...
- Wiem. - przerwał mu Falkowicz. - Nie możesz się winić za to, że znalazłeś dom i rodzinę. Nie przy każdym bezdomnym szesnastolatku, który trafia na twój stół. - Adam oparł się o ścianę i zwiesił głowę pomiędzy łopatkami.
Świadomość, że przeszłość czasem dopada nas w najmniej spodziewanym momencie, bywa okrutna. Zabliźniamy stare rany, zapominamy o ich istnieniu, dopóki nie pojawia się na pozór niewinny bodziec, który w niespodziewanej liczbie czynników przypomina nam o dawnych krzywdach.
Dzieci bywają pod tym względem najgorszymi pacjentami. Być może dlatego, że my skrywamy w sobie najwięcej bólu właśnie z tego niewinnego okresu. Śmiem sądzić, że to dlatego tak wzruszamy się na widok ich cierpień. Przypominają nam o własnej bezsilności i bezradności wobec ciosów jakie serwował nam wówczas świat. Mogli to być złośliwi rówieśnicy, rozpadające się małżeństwo mamy i taty, utrata rodzica, albo brata... Najgorzej jest wtedy, kiedy zgadza się zbyt wiele szczegółów.
- Andrzej? - odezwał się po chwili rozmyślania. - Miałeś tylko szesnaście lat. Mogli wybrać nas obu.
Znając kłamstwo, wiesz czym jest prawda. Ale na Boga... okłamywać samego siebie!?
*
Jestem! Żyję ;) I życzę miłego czytania. I jeszcze ciekawszych rozmyślań po tym rozdziale. Podzielcie się nimi w komentarzach.