piątek, 29 grudnia 2017

Broken. Rozdział 14.

Wdech... i życzę miłego czytania


Chirurg musi być twardy i opanowany. Musi wytrzymywać napięcie, zachowywać skupienie i najwyższą koncentrację w sytuacjach maksymalnie stresujących. W końcu od jego dłoni i umysłu zależy czyjeś życie. Czyjeś być albo nie być. Życie bądź śmierć. Bo dopóki pacjent żyje, nadal jest szansa. I trzeba walczyć o niego wszelkimi możliwymi sposobami, za wszelką cenę przytrzymać go przy ziemskiej egzystencji. Wykorzystać całą zdobytą przez ludzkie odkrycia wiedzę i od tego w jakim stopniu ją znamy, zależy czyjś los.
To wszystko jest na barkach zwykłego człowieka, którego zwiemy lekarzem. Są lepsi lub gorsi, choć wszyscy oczekujemy że będą doskonali. W każdym calu. Powierzamy im bliskie nam osoby, nie rzadko siebie samych. Tymczasem - niespodzianka - to nie są Bogowie. Popełniają błędy, bywają wadliwi. Zdarzają się pomyłki, do których dojść nigdy nie powinno.
Czy zatem złym byłoby osądzać ich winnym czyjejś śmierci? A to przecież zawód jak każdy inny. Tylko wyobraźcie sobie, że za każdym razem kiedy kasjerka  źle podlicza resztę, umiera człowiek.

Siedział tak już od dobrych kilkudziesięciu minut, załóżmy że było ich dwadzieścia. Przez ten czas patrzył przez siebie, ludzie przechodzący gdzieś w zasięgu jego wzroku zlewali się w jedną szarą maź. Nic nie było wyraźne, może nawet miasto świeciło pustkami? Z takim poziomem koncentracji nie zauważyłby tego.
- Andrzej! - wzdrygnął się na, zerkając w końcu na siedzącą obok niego dziewczynki.
- Już jedziemy Matyldziu. - sięgnął kluczyki wsadzone do stacyjki. Przekręcił je, a silnik auta zawarczał. Nadal był zamyślony i nieobecny, do tego stopnia, że o mało nie wymusił pierwszeństwa, kiedy włączał się do ruchu, zjeżdżając z zatoczki obok jakiegoś przystanku autobusowego.
- Zabijesz nas. - odezwała się niezadowolona, kiedy dźwięk klaksonu drugiego auta ucichł. - A wtedy już serio nie uwierzę, że mnie kochasz. - jednocześnie obserwując już uważniej drogę, uniósł jedną brew zaintrygowany słowami córki.
- Dopiero wtedy? - gdzieś w głębi duszy ulżyło mu słysząc tę, bądź co bądź, ale uwagę. Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Rodziny się nie wybiera. - po raz pierwszy od bardzo długiego czasu uśmiechnął się szczerze.
Matylda zacisnęła usta, zastanawiając się czy może zapytać o coś jeszcze. Zerknęła na niego wyjątkowo nieśmiało, szukając wskazówki, czy to aby na pewno dobry czas na poważniejsze pytania. Choć... prawdopodobnie nie zdawała sobie sprawy z tego jak delikatne sprawy chce poruszyć. Być może nawet bolesne. Nie miała prawa wiedzieć o tym co tak naprawdę skrywała przeszłość jej ojca, bo ten nigdy nie był skory do opowiadania o niej. Ucinał opowieści, zawsze miało się wrażenie że są one niedokończone. Częściej wspominał matkę, gdy natomiast mówił o ojcu w jego oczach było coś dziwnego.
Dlatego nie wiedziała czy może pytać. Czasem podświadomość i przeczucia podpowiadają nam więcej niż jesteśmy w stanie ogarnąć rozumem.
Ale tkwił w niej drugi instynkt - dziecięca ciekawość. Jak się później okazało, była silniejsza, niż przeczucia.
- Opowiedz mi coś o dziadku. - spojrzał na nią krótko zaskoczony tą prośbą.
- Skąd ta nagła ciekawość, hm?
- Adam mi trochę opowiedział. - Falkowicz przytaknął, rozumiejąc z czym ma do czynienia. Znał podejście brata do rodzinnych legend i było to zrozumiałe. Sam Andrzej przecież opowiadał mu o ich rodzicu w taki sposób, aby chłopak mógł choć w wyobrażeniach wykreować jego idealny obraz. Tylko to mu pozostało, dlaczego więc miałby psuć tę wizję wszystkimi bolesnymi wspomnieniami?
A rzeczywistość niestety nie była taka kolorowa.
- Opowiem jak poprawisz dzisiaj te matematykę. - zatrzymał się na miejscu parkingowym pod szkołą. Spojrzał na nią, czekając aż ta zbierze się do wyjścia, lecz ta uparcie nadal tkwiła w środku auta.
- Tato? - zerknęła na niego w końcu. - Dlaczego jesteś z Aldoną, skoro nie chcesz dać mamie rozwodu? - zbity z tropu uniósł wysoko brwi. - Mam cienkie drzwi. - wzruszyła ramionami, skubiąc na kolanach paznokcie. Idealnie już czyste płytki, zaczęła aż oddzielać od skóry i gdzieniegdzie ranić. Tak bardzo zaabsorbowana tym zajęciem, nie potrafiła mimo wszystko znieść oczekiwania na ważną dla niej odpowiedź.
- Posłuchaj mnie... - zaczął zaskakująco spokojnie. Jego głos był niemal na granicy z szeptem, ton ostrożny, myśl ważyła każde wypowiedziane słowo. Lecz nawet będąc w pełni uważny, nie mógł mieć pewności, że dziewczynka odczyta coś nie po jego myśli. - Jestem z Aldoną, bo... - zawiesił na chwilę głos. - właściwie nie mam pojęcia dlaczego. - Matylda przekręciła energicznie głowę w jego stronę. - Ale chyba nie muszę, bo bardzo mi zależy żeby ze mną została. A to wiele.
- A mama? - uniósł brwi
- A twoja matka jest uparta, wiecznie musi stawiać na swoim, po trupach dąży do celu... - wymieniał na jednym wydechu.
- Ona mówi to samo o tobie. - Matylda przewróciła oczami. - A to oznacza, że jesteście tacy sami. - otworzyła w końcu drzwi, wpuszczając do środka mroźne powietrze. - To dopiero wiele.
*
- Po co te tajemnice? – zajęła miejsce naprzeciwko mężczyzny. Od razu dostrzegł ją kelner i podszedł do nowo przybyłej klientki. Kasia odebrała podaną jej kartę dań, darząc go jedynie krótkim, nikłym uśmiechem.
- Na początek musisz wiedzieć, że to co teraz usłyszysz, nie może wyjść poza naszą dwójkę. – zerknęła na niego zza menu, marszcząc brwi. 
- Co się dzieje? – odłożyła kartę na biały obrusek i pochyliła się nad stołem.
Mężczyzna rozejrzał się dyskretnie po restauracji, szukając skierowanych w jego stronę oczu. Mimo, że o tej porze lokal był niemal pusty, on nadal miał wrażenie, że wynosząc takie informacje, mógłby mieć kłopoty. Był zwykłym prawnikiem, nigdy nie miał do czynienia z tak poważnymi sprawami. Dotychczas głównie prowadził przyznawane mu sprawy z urzędu. A i te nie rzadko potrafił przegrywać. Dlatego nie był nazbyt szanowany w swoim gronie zawodowym.
- Do prokuratora dotarła informacja o śmierci jednego ze świadków tej… - rozejrzał się raz jeszcze, pochylając się przy tym bardziej nad stolikiem. – sprawy, w którą była wplątana twoja córka. – Smuda pozbyła się wszelkich resztek kpiącego uśmiechu. Przez chwilę sparaliżował ją strach, lecz już za moment wróciła prawniczy chłód. Miewała do czynienia z groźnymi przestępcami. Wiedziała, że często kończy się na strachu. Wolała wiedzieć więcej i drżeć dopiero wtedy kiedy sytuacja okaże się naprawdę niebezpieczna. Nie mniej jednak we wszystko wplątana była jej Matylda. Strachu o nią nie mogła tak po prostu się pozbyć.
- W jakich okolicznościach zginął ten świadek?
- Zginął!? Hah! – żachnął, może zbyt głośno. Znowu obejrzał się, trochę bardziej nerwowym ruchem niż wcześniej i dokończył pochylając się w stronę kobiety. – Tego dzieciaka zamordowali z zimną krwią. – uderzył dwa razy palcem z stół, jakby chciał wystukiwać rytm swoich sensacji.
- Skąd masz te informacje? – czuła jak po jej plecach, wzdłuż linii kręgosłupa spływa kropla potu. – Wiesz który to?
Mężczyzna, choć miał tak przestraszoną twarz, że w danym momencie bardziej pasowałoby określenie „chłopiec”, cofnął się lekko, zaciskając kciuki w bladych pięściach.
- Pamiętaj, nic nie wiesz. – powtórzył, odsuwając od siebie brudną filiżankę. Zimna herbata zakołysała się w niej, pozostawiając na ściankach brązowy nalot. – Z nikim nie rozmawiałaś. To niebezpieczni ludzie.
- Kogo zabili? – pochylając się nad stołem, złapała  go za mankiet. Ścisnęła w dłoni materiał, powstrzymując mężczyznę przed ucieczką. – Tutaj chodzi o moją córkę, Tomek. – jego szeroko otwarte oczy, utkwiły w niej na ten moment wahania.
- Szymona Wojczaka. – odparł na granicy szeptu i wyrwał przedramię z jej uścisku, dając sobie szansę na szybkie opuszczenie restauracji.
*
- Daisy, skarbie, gdzie jest Adam? - parkingu szpitalnym pojawił się Andrzej i gdy tylko wysiadł z auta, od razu zauważył swoją ulubioną instrumentariuszkę przed budynkiem.
- Podobno u pana w gabinecie, profesorze. - dziewczyna uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Była świadkiem całej sytuacji jaka zdarzyła się tego poranka.
Falkowicz minął ją w pośpiechu, zapominając o słowie podziękowania i ruszył od razu w kierunku gabinetu, który niegdyś zajmował. Pociągnął za klamkę, bez zbędnych ceregieli i dostrzegł brata, siedzącego w jego skórzanym fotelu. Profesor zamknął za sobą drzwi i rzucił na małą czerwoną kanapę obok drzwi swoją teczkę. Włożył obie ręce do kieszeni spodni i przyjrzał się żałosnej twarzy Krajewskiego.
- Na drugim roku pomyliłem dawkę leku. - zaczął z miejsca. Adam podniósł głowę, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności Falkowicza w pomieszczeniu.
- Mam się przez to poczuć lepiej? - starszy zlekceważył tę uwagę i kontynuował, jak gdyby nikt mu w tym nie przeszkadzał.
- Pacjent dostał wstrząsu i wpadł w śpiączkę z której nigdy się nie wybudził. - zatrzymał się na chwilę, by zwrócić uwagę brata. - To był pierwszy pacjent, którego zabiłem.
- Zabiłeś kiedyś dzieciaka? - Adam zacisnął zęby, a razem z nimi pięść, która teraz leżała na blacie biurka.
- Ty go nie zabiłeś. Był już martwy kiedy do mnie zadzwoniłeś. - zamilkł znowu i jakby przemyślał swoje słowa, bo po chwili dodał łagodniejszym tonem. - Nie jesteśmy bogami, braciszku. A ludzie są śmiertelnikami.
Krajewski westchnął głęboko, a z wydechem jego klatka piersiowa jakby się zapadła. A on pozostał przygarbiony, jeszcze nędzniej wyglądający.
- Choć, zabiorę cię do domu. I tak już się do niczego dzisiaj nie przydasz.

Ciągnąc za sobą wrak człowieka, bo właściwie tak to wyglądało, Falkowicz dotarł w końcu na parking, gdzie w pośpiechu zaparkował swoje auto. Otworzył je automatycznym pilotem i zatrzymał się jeszcze przed pojazdem, by odebrać połączenie od Kaśki.
- Jesteś blisko szkoły? - zaczęła od razu.
- Ciebie też miło słyszeć. - burknął pod nosem, patrząc jak brat zajmuje miejsce pasażera. - A co tym razem zmalowała nasza latorośl?
- Zabierz ją stamtąd. Natychmiast. - zmarszczył brwi.
- Kasieńko, Matylda zda tę matematykę. To jest moja krew. - uśmiechnął się dumnie pod nosem.
- Zabierz ją stamtąd do cholery! - dopiero teraz wyczuł powagę sytuacji. - Zabili tego chłopaka, tego który kolegował się z Matyldą i wciągnął ją w tę całą sprawę. - dodała na wpół łamiącym się głosem. - Andrzej... - szepnęła w płaczu. - Boję się, że coś jej grozi.
Nie ma rzeczy, którą można by porównać do strachu o życie własnego dziecka. Bo jest on większy niż ból przy rozdzieraniu ciała, trwalszy, niż trauma po przeżyciu kataklizmu. Jest większy i trwalszy bo utrzymuje się z nami do końca naszych dni. Nawet gdy dziecko jest bezpieczne mamy w pamięci te chwile, kiedy nasza pociecha mogła zginąć. Ból niemal fizyczny wypala nas do tego stopnia, że niemal umieramy w środku, jakbyśmy chcieli umrzeć za nasze dziecko.




Liczę się z tym, że mogą być błędy. Ale poprawie je jutro ;)



sobota, 9 grudnia 2017

Broken. Fragment rozdziału 14.


"Chirurg musi być twardy i opanowany. Musi wytrzymywać napięcie, zachowywać skupienie i najwyższą koncentrację w sytuacjach maksymalnie stresujących. W końcu od ich dłoni i umysłu zależy czyjeś życie. Czyjeś być albo nie być. Życie bądź śmierć. Bo dopóki pacjent żyje, nadal jest szansa. I trzeba walczyć o niego wszelkimi możliwymi sposobami, za wszelką cenę przytrzymać go przy ziemskiej egzystencji. Wykorzystać całą zdobytą przez ludzkie odkrycia wiedzę i od tego w jakim stopniu ją znamy, zależy czyjś los.
To wszystko jest na barkach zwykłego człowieka, którego zwiemy lekarzem. Są lepsi lub gorsi, choć wszyscy oczekujemy że będą doskonali. W każdym calu. Powierzamy im bliskie nam osoby, nie rzadko siebie samych. Tymczasem - niespodzianka - to nie są Bogowie. Popełniają błędy, bywają wadliwi.
Czy zatem błędem byłoby osądzać ich winnym czyjejś śmierci? A to przecież zawód jak każdy inny. Tylko wyobraźcie sobie, że za każdym razem kiedy kasjerka  źle podlicza resztę, umiera człowiek."



Widzicie wiele takich rozmyślań w moich opowiadaniach. Nie liczę na to, żeby każdy z Was będzie zgadzał się z nimi. Jedyne na czym mi zależy pisząc je, to skłonić Was do spojrzenia z innej perspektywy.

Bywa, że ja sama nie zgadzam się z tym co piszę. Co mam na myśli? Dajmy na to moja bohaterka poddaje się aborcji. I rozmyśla nad tym jak zniszczyłaby sobie życie mając to dziecko. Wchodzę w jej skórę i opisuję co ona czuje. Piszę "Przecież to dziecko i tak byłoby nieszczęśliwe. Czy nie lepiej byłoby więc oszczędzić mu takiego życia i takiej matki?". A prywatnie mam na ten temat kompletnie odmienne zdanie.

Może to empatia. Ale staje się nieznośna, kiedy seryjny morderca staje się w mojej głowie biednym chorym człowiekiem, któremu być może nigdy nie zdiagnozowano guza mózgu, który wydzielał hormony odpowiedzialne za jego agresję...
I jak takiego nienawidzić?



Tyle prywaty. Do następnego!
Pozdrawiam :)










wtorek, 5 grudnia 2017

Broken. Rozdział 13

Dla Patrycji, W., O.H. i tych anonimów...

Kłamstwo miewa różne imiona. Czasem nazywamy je "dla dobra wyższego", a bywa także, że jest "niewielkim nagięciem prawdy", lub tłumaczy się je słowami "przecież nie pytałeś".
Kłamiemy z przyzwyczajenia, kłamiemy ze strachu przed reakcją bliskiej osoby. Nie istotne... rzecz w tym, że kłamstwo zawsze nim pozostanie. Nie ważne jak piękną wymówkę znaleźlibyśmy dla poparcia naszego oszustwa.
*
Przekręcił się w szerokim łóżku, materac szelestem zdradził jego zdawałoby się dyskretny ruch. Aldona spała jednak nadal, przynajmniej tyle wywnioskował po spokojnie rozprężającej się klatce piersiowej. Leżała tyłem do niego, jak najdalej od jego ciała. Blond włosy spływały po pościeli, a bordowe ramiączka były ledwie widoczne zza grubej kołdry. Tej nocy znowu marzła, a zakrywanie się po samą szyję miała w zwyczaju jako reakcję obronną przed wyziębieniem. Nic dziwnego, była tak szczupła, że każde przykrycie będzie mile widzianym izolatorem ciepła.
Dotknął jej ramienia, które okazało się lodowato zimne. Zmarszczył brwi, zaciągając kołdrę wyżej na jej barki.
Ułożył się na boku, podkładając zgiętą rękę pod głowę. W skupieniu analizował jej oddechy. Trwało to zaledwie chwilę, bo za moment wychylił się powoli spod kołdry, wysuwając bose stopy na puszysty dywan przy łóżku. W pomieszczeniu słychać było jedynie cichy szelest, lecz mimo to kobieta odwróciła się w stronę mężczyzny.
- Wychodzisz gdzieś? - odwrócił się zaskoczony, sądził, że zdąży wymknąć się niepostrzeżenie.
- Obiecałem Kaśce, że w tym tygodniu będę woził Matyldę do szkoły. - odparł, szukając wzrokiem swojej nie rozpakowanej jeszcze torby z ubraniami.
Aldona przymknęła usta, nie odważyła się odezwać ani słowem. Po prostu obserwowała w milczeniu jego ruchy, to jak ubiera się zakrywając swoją nagą klatkę piersiową i to jak z niezadowoleniem wygładza lekko wygięte poły marynarki.
- Widziałaś gdzieś moje buty? - po raz kolejny wszedł do sypialni, lustrując wzrokiem każdy jej kąt w poszukiwaniu obuwia.
- Te z przeszyciem?
- Dokładnie te. Widziałaś? - wzruszyła obojętnie ramionami, patrząc w sufit.
- Pewnie zostawiłeś u żony. - usłyszała ciężkie westchnięcie.
- Błagam cię, nie zaczynaj. - mogłaby przysiąc, że w tym momencie zacisnął szczękę z żuchwą.
- Nie, my nawet nie skończyliśmy. - poderwała się ostro, siadając na materacu i wpatrując się zacięcie w mężczyznę. - I nie każ mi milczeć kiedy widzę, że ciągnie cię do niej.
- Czyli cały czas chodzi o tę obrączkę. Dobrze, mogę ją zdjąć jeśli tak bardzo ci ona przeszkadza. - zniecierpliwiony zsunął złotą biżuterię ze swojego palca i włożył ją do kieszeni marynarki. Po czym spojrzał na Aldonę unosząc lekko brwi. - Zadowolona?
- Jesteś nie możliwy!
- No to o co ci kobieto chodzi! - wrzasnął.
Zamilkła na moment zaskoczona jego wybuchem.
- Nie będziemy tak rozmawiać. - odparła.
- A właściwie dlaczego nie? Masz okazję wykrzyczeć mi wszystko co leży ci na wątrobie. No słucham, powiedz mi jak bardzo niszczę nasz związek, zwal na mnie winę, przecież to chcesz mi powiedzieć, mam rację? - jakby czekał na jedno słowo, które miałoby zakończyć wszystko co razem zbudowali, był na to gotowy. Co dziwne, być może nawet na to czekał. Chciał tylko by ona to powiedziała, zakończyła to co już i tak chyliło się ku upadkowi. Tak byłoby łatwiej. Zawsze jest łatwiej poddać się, powiedzieć później że tak miało być, nie było co ratować. Niesłychanie trudno jest natomiast zawalczyć i mieć z tyłu głowy świadomość, że można przegrać, a przy tym stracić czas i energię na ratowanie i tak już przecież przegranej sprawy.
Ale o wartości tego o co będziemy walczyć bądź też nie, świadczy właśnie to czy podejmiemy rękawicę. Bo czy bez słowa zrezygnujemy z czegoś, co będzie miało dla nas naprawdę wielkie znaczenie?
- Kochasz mnie, prawda? - zaskoczyła go. - Nie wyprowadziłbyś się od niej gdyby ci na mnie nie zależało. Powiedz, że się nie mylę. - przymknęła powieki, a on stał jak sparaliżowany, nie wiedząc przez moment co ma odpowiedzieć.
- Zależy mi na tobie. - odetchnęła i uśmiechnęła się lekko do niego z ulgą.
- To znaczy, że rozwiedziesz się ze swoją żoną i skończy się cały ten koszmar. - zacisnął usta, a ona widząc jego reakcję przekręciła głowę na bok zaintrygowana. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się nad jego zawahaniem. - Andrzej? Uwolnimy się od niej, prawda?
- Jestem już spóźniony. - uciął, wycofując się z pokoju.
- Zatrzymaj się! - wrzasnęła, w pośpiechu wygrzebując się z łóżka i podążając krokiem za nim. - Powiedziałam stój!
- Jestem już spóźniony po córkę. - odparł rzeczowo, poprawiając raz jeszcze marynarkę w lustrze obok wyjścia. - Porozmawiamy kiedy wrócę.
- A wrócisz, czy znowu zaszyjesz się w szpitalu na trzy doby? - zdenerwowana wyrzuciła ręce w powietrze.
- Mam urlop przymusowy. - odparł gorzko. - Do zobaczenia wieczorem kochanie. - zamknął za sobą drzwi, nie żegnając się z nią pocałunkiem w usta, tak jak to zwykł czynić gdy od niej wychodził.
- Wieczorem!?
*
Krajewski po raz kolejny próbował dodzwonić się do Oliwi, która miła odezwać się do chłopaka, jak tylko wróci do mieszkania z badań, jakie tego dnia przechodził rutynowo ich synek. Maluch rosnął jak na drożdżach, a ojciec nie mógł oglądać go tyle ile by chciał ze względu na nie kończące się dyżury. Szpital pochłaniał cały jego wolny czas. Ominął już pierwsze kroki Józia, a teraz zanosiło się na to, że synek prędzej wypowie krótkie zdanie, niż słowo "tata".
Zdenerwowany odrzucił telefon i usiadł na niskim taborecie obrotowym, który akurat stał tuż za nim. Pielęgniarka, która pełniła z nim dyżur na izbie przyjęć, spojrzała tylko na chirurga ukradkiem. Adam zreflektował się szybko i złapał jednak telefon, po czym schował go do kieszeni fartucha. Mimo wszystko musi mieć go przy sobie, tak na wypadek gdyby dziewczyna w końcu zadzwoniła.
- Mamy tam kogoś pani Joasiu? - pielęgniarka spojrzała tylko na lekko uchylone drzwi i wróciła do układania ligniny.
- Cisza, spokój, panie doktorze. - westchnęła, przekładając kolejne warstwy.
- Proszę nie wypowiadać tych słów na izbie. - wniósł brwi, zaglądając za okno. - To przynosi pecha.
- Naprawdę pan w to wierzy?
- Nie, ale czekam na ważny telefon. Wolę nie zapeszać. - włożył ręce do kieszeni, patrząc ślepo na plan przed szpitalem za oknem.
Pielęgniarka pokiwała tylko głową w milczeniu, lecz zaraz potem uniosła brwi ze zdziwienia, bo usłyszeli sygnał nadjeżdżającej karetki. Adam spojrzał na nią krótko.
- Zaczyna się.
Chirurg widział to nie raz, wszyscy spieszą się by jak najszybciej wykonać swoją pracę, działać według określonego algorytmu. Jak w naoliwionej maszynie, jeden ząb okrągłej zębatki popycha kolejną, a ta zmusza do działania następną część. I tak też było w algorytmie zadań na izbie przyjęć. Ratownicy, lekarze, pielęgniarki. Mniej więcej w tej kolejności i mniej więcej tak działano w każdym przypadku. Ratownik wybiegał z karetki, drugi wyjmował nosze z tyłu pojazdu i referował - tutaj wchodził kolejny element - lekarzowi o stanie poszkodowanego, a ten wydawał polecenia - nie będzie tutaj niespodzianki - pielęgniarce, która miała wypełniać zlecenia specjalisty, lecz także wykonać pracę, którą sama uważała za stosowną. Od tej pory pacjent był pod opieką ostatnich dwóch kół tej niesamowitej maszyny.
- Proszę wezwać doktora Borysa. - polecił pielęgniarce, która akurat robiła wkłucie do żyły. Ta zmierzyła go morderczym spojrzeniem, bo jeszcze nie wykonała swojego zadania, a już wyznaczono jej misję posłańca.
- Jak tylko znajdę...
- Potrzebuję go teraz! - wrzasnął, próbując tamować krwawienie z okolicy klatki piersiowej - Jasna cholera to nie przestaje krwawić. - rozejrzał się w poszukiwaniu kolejnych gaz. - Natychmiast na blok! I wezwijcie mi doktora Jakubka do cholery!
Pielęgniarka zgodnie z żelazną zasadą "żaden pacjent nie zostanie zakwalifikowany do operacji, dopóki jego stan nie będzie ustabilizowany",  podłączyła leki we wlewie dożylnym, pospiesznie zatamowała krwawienie z prawej ręki i (nie wiedząc kiedy) poinformowała drugiego chirurga o przywiezionym pacjencie.
- Doktorze, myślę że będzie też potrzebny ortopeda. - Adam zmrużył oczy i podszedł raz jeszcze do pacjenta, który wyjeżdżał z izby przyjęć, by dostać się na blok operacyjny.
- Jasna cholera... - z niedowierzaniem spojrzał na dłoń, której palce były powykręcane w nienaturalnych kierunkach, a potem na twarz młodzieńca, z którego ust wychodziła już rurka intubacyjna, wspomagająca jego układ oddechowy. No... może nie sama rurka a tlen, który płynął w jej wnętrzu i przedłużał cierpienia, bądź też jak kto woli - życie młodego chłopaka.
*
Czternastolatka zgodnie z poleceniem ojca wsiadła na przednie siedzenie w jego aucie i zapięła pas, nie omieszkując zademonstrowania przy tym swojej złości.
- Ale uspokój się dziecko, bo mi tam wszystko pourywasz. - Falkowicz schylił się jeszcze przy drzwiach, by zajrzeć do wnętrza auta, gdzie jego córka szarpała się z pasem.
- W więzieniu miałabym większe prawa! - wrzasnęła, jeszcze zanim Andrzej zdążył zamknąć drzwi i odwrócić się w stronę Kasi.
- Mówi to ta, która ryczała kiedy usłyszała, że może mieć kuratora. - przestąpił z nogi na nogę i przewrócił oczami, kiedy ich uszu doszło zgłuszone "Słyszałam!".
- Mogłam ją zabrać po drodze do pracy. - kobieta zacisnęła mocniej płaszcz w dłoniach, żałując że nie ubrała pod niego czegoś więcej niż tylko nocną halkę. Przebrała nogami, szurając łapciami po żwirowym podjeździe.
- Mam teraz mnóstwo wolnego czasu, a poza tym... jestem jej to winien.
- Na pewno jest ci wdzięczna. - zajrzała za jego plecy, na rozjuszoną nastolatkę w aucie. - Za te pół godziny dziennie, które raczyłeś poświęcić swojemu ukochanemu dziecku. - przeniosła na niego swój kpiący wzrok. Mężczyzna zmrużył oczy i wyprostował się nienaturalnie.
- Jakie pół? - uniósł dumnie podbródek. - Po lekcjach zabieram was na wycieczkę do miasta. - uśmiechnął się półgębkiem, co Kasia skomentowała lekceważącym fuchnięciem.
- Na mnie nie licz kochany. Na samą myśl o spędzeniu z tobą całego dnia mam mdłości. - przewróciła oczami gniewnie i wepchnęła mu w dłonie drugie śniadanie dla dziewczynki, po czym odwróciła się na pięcie i zniknęła za żelazną furtką, która zatrzasnęła się z hukiem.
*
Ludzka natura bywa przewrotna - pod tę teorię możemy podciągnąć wszystkie inne. Przeciwności rządzą biologią i mentalnością, a nawet te dwie kwestie oddziałują na siebie. Próżnia wciąga, a sprężony gaz odpycha. Lecz nie można mówić o jednym, jeśli drugie nie istnieje. Bo jeśli nie istniały by gazy, nie istniała by też próżnia.
Prościej?
Mówi się że coś jest zimne lub gorące. Ale jaka jest tego granica? Co świadczy o jednym, a co o drugim? Czy nie powinno się powiedzieć, że któreś z nich ma nie dość ciepła?
Mówi się, że gdzieś jest ciemno, lub jasno. Ale czy nie jest tak, że gdzieś po prostu nie jest dostatecznie jasno?
Jedno zależne od drugiego. Jedno nie istnieje bez drugiego.
Zatem co masz na myśli mówiąc, że ludzie powinni być dobrzy?
Znając zło, poznajesz to czego brakuje ci w tym ciemnym świecie. Dostrzegasz, nazywasz przeciwności. Zauważasz dobro, jasne strony. Ciepło, powietrze.
Znając kłamstwo, wiesz czym jest prawda.
*
- Ssak! - wezwał Borysa po raz kolejny. Jakubek nie ruszał przyrządu z miejsca, pozbywał się tyle krwi, ile tylko zdołał, ale nawet maszyna nie radziła sobie z taką ilością czerwonej cieczy. - Szlag by to... - pielęgniarka przetarła mokre czoło Krajewskiego. Cały zespół patrzył na operatora z dziwnym wyrazem twarzy, on natomiast nie mógł tego zauważyć. Był zbyt zajęty ratowaniem pacjenta, w którego przeżycie wierzył chyba już tylko on sam.
- Zamówcie kolejną jednostkę krwi. - westchnął zza maski, która ujawniała jego głębokie oddechy przyklejając się do ust chirurga i odklejając na zmianę. - Urazy są rozleglejsze niż nam się wydawało. - mówił już jakby do siebie, wciąż poszukując kolejnych źródeł krwawienia. - Musisz walczyć, słyszysz? - zmarszczył brwi, obecni na sali wymienili krótkie spojrzenia.
- Nie mają krwi. - pielęgniarka oderwała się od telefonu na sali.
- Niech dadzą bez krzyżówki, na moją odpowiedzialność. Musimy dać mu szansę. Niech walczy. - kolejne strugi potu spłynęły po jego czole.
Nagle jakby jego własne słowa podziałały na niego jak zimny prysznic, zesztywniał. Dłonie do tej pory w nieustannym ruchu, teraz zatrzymały się. Podniósł wzrok, spojrzał gdzieś przed siebie, myśląc nad czymś wyraźnie.
- Zamykamy? - odezwał się w końcu Borys. Adam spojrzał w końcu na niego i zmarszczył brwi.
- Nie. - rozejrzał się po sali i odnalazł wzrokiem jedną z obecnych tam kobiet. - Proszę wezwać mojego brata.
- Adam, przecież ten chłopka jest już martwy. - Jakubek przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, jęknął gdy poczuł ból przy poruszeniu zesztywniałego karku.
- Albo nie. - drugi chirurg odetchnął z ulgą. - Niech pani da na głośnomówiący. - zarządził, zanim Borys zdążył wyciągnąć haki.
- Serio chcesz bawić się w patologa? Poczekalnia jest pełna żywych pacjentów, których możesz uratować! - podirytowany lekarz pokręcił głową, nie dowierzając w decyzję Krajewskiego.
- Barista jak zwykle pełen entuzjazmu. - rozległ się niski głos ze słuchawki, którą trzymała w dłoniach pielęgniarka. - Braciszku bądź tak miły i powiedz na czym stanęło.
Krajewski zreferował przypadek starając się nie pominąć najistotniejszych kwestii, ale musiał to zrobić jak najszybciej, bo czas grał na ich niekorzyść. Każda sekunda zabierała ze sobą trochę szansy na ocalenie młodego pacjenta.
- To nie ma sensu! Ten chłopak już nie żyje!
- Andrzej, co dalej? - Adam zdawał się nie słyszeć towarzyszącego mu chirurga. Chwila ciszy.
- Posłuchaj baristy. - młodszy brat zmrużył oczy, wpatrując się w milczący przez chwilę telefon. Nawet Borys zwątpił w słowa Falkowicza.
- Co?
- Odejdź od stołu. - orzekł spokojnie, lecz stanowczo.
Adam spojrzał na swoje dłonie, umazane od krwi. Zbyt wiele przelało się jej przez jego ręce. Nie do końca mając władzę nad swoim ciałem, to co robiły jego kończyny było chyba posłusznym poddaniem się poleceniu wydanemu przez Andrzeja. Wysunął palce z sączącej się jamy i zawiesił je w powietrzu przed własną klatką piersiową, jak gdyby nadal musiały być one sterylnie czyste.
- Ten chłopak nie miał szans Adam. - Falkowicz jakby wyczuł co teraz czuje jego brat.
- To po cholerę kazałeś mi o niego walczyć! - chłopak zerwał ze złością rękawice i zerwał maseczkę.
- Pamiętasz co mówimy rodzinom? Że zrobimy wszystko co w naszej mocy. - w słuchawce rozległ się cichy szum, który mógł być także westchnięciem. - Wykorzystujemy wszystkie możliwości, zanim orzekniemy o zgonie. - Adam pokręcił głową.
- Gdybyś to ty go operował, ten chłopka miałby szansę. Andrzej on miał chyba z szesnaście lat. Przywieźli go z ulicy, pobity, z raną postrzałową i powykręcanymi palcami. Na tego chłopaka nie czeka rodzina w holu. - chłopak podszedł do telefonu i wyłączając funkcję głośnomówiącą, przysunął sobie słuchawkę do ucha.
- Chirurg nie może się angażować emocjonalnie, braciszku. - Adam zacisnął usta, patrząc bezradnie na bladą twarz pacjenta.
- Trzydzieści lat temu...
- Wiem. - przerwał mu Falkowicz. - Nie możesz się winić za to, że znalazłeś dom i rodzinę. Nie przy każdym bezdomnym szesnastolatku, który trafia na twój stół. - Adam oparł się o ścianę i zwiesił głowę pomiędzy łopatkami.
Świadomość, że przeszłość czasem dopada nas w najmniej spodziewanym momencie, bywa okrutna. Zabliźniamy stare rany, zapominamy o ich istnieniu, dopóki nie pojawia się na pozór niewinny bodziec, który w niespodziewanej liczbie czynników przypomina nam o dawnych krzywdach.
Dzieci bywają pod tym względem najgorszymi pacjentami. Być może dlatego, że my skrywamy w sobie najwięcej bólu właśnie z tego niewinnego okresu. Śmiem sądzić, że to dlatego tak wzruszamy się na widok ich cierpień. Przypominają nam o własnej bezsilności i bezradności wobec ciosów jakie serwował nam wówczas świat. Mogli to być złośliwi rówieśnicy, rozpadające się małżeństwo mamy i taty, utrata rodzica, albo brata... Najgorzej jest wtedy, kiedy zgadza się zbyt wiele szczegółów.
- Andrzej? - odezwał się po chwili rozmyślania. - Miałeś tylko szesnaście lat. Mogli wybrać nas obu.

Znając kłamstwo, wiesz czym jest prawda. Ale na Boga... okłamywać samego siebie!?
*



Jestem! Żyję ;) I życzę miłego czytania. I jeszcze ciekawszych rozmyślań po tym rozdziale. Podzielcie się nimi w komentarzach.