środa, 10 października 2018

Broken. Rozdział 22


Ta część zawiera wulgaryzmy.



- Wujek! – głos który usłyszał wprawił go w osłupienie. Po chwili nie wierzył własnym oczom. Matylda, którą jakoś dziwnie dobrowolnie puścił jeden z gangsterów, oplotła go w pasie. Uklęknął ja jedno kolano i przyjrzał się bratanicy. Była cała i zdrowa, a na dodatek stała tuż przed nim. Po raz kolejny rzuciła się mu na szyję, ściskając tak, że niemal pozbawiła go powietrza.

- Wyciągnij mnie stąd, proszę. – usłyszał jej cienki łkający głosik przy uchu.

- Jesteś bezpieczna. – wydusił z siebie, gładząc dłonią jej plecy. – Już po wszystkim.

- Nie rozumiesz wujku. Oni mają wszystko zaplanowane. To że ty tutaj jesteś też… - zmarszczył brwi. Był ślepy na to co było przed jego oczami. Bo wszystko szło zdecydowanie za łatwo. Ale nie myślał o tym, bo wydawało mu się że odzyskał bratanicę. Zwyczajnie udławił się szczęściem. Poczuł jak wszystkie jego tętnice testują swoje granice wytrzymałości. Nawet przytulona do niego Matylda musiała wyczuć jak mocno bije jego serce. Ale w ułamku sekundy postanowił udawać, że ma wszystko pod kontrolą. Dla nieokazywania słabości przed przeciwnikiem, dla utrzymania dziewczynki w poczuciu bezpieczeństwa i dla samego siebie – by nie dostać cholernego zawału serca jeszcze zanim cokolwiek się zdarzyło.

- Nie martw się Matyldziu, wyciągnę nas stąd. – uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i stanął na równe nogi. Nabrał w płuca powietrza, szukając wzrokiem przypuszczalnego szefa całej tej farsy.

- Dzieciak od zawsze mówi do ojca „wujku”? – mężczyzna, który zabrał głos siedział przez cały czas na jednym ze skórzanych foteli. Adam nie miał wątpliwości, że to właśnie on tam zarządzał. Otworzył usta by coś powiedzieć, ale ten gruby uciszył go gestem dłoni.

- Wszystko jedno. – przywołał do siebie jednego ze swoich ludzi skinieniem palca. Człowiek, który od razu znalazł się przy jego boku przekazał szefowi jakąś bardzo interesującą wiadomość. Tak można przypuszczać po wysoko uniesionych brwiach wspomnianego mężczyzny. Krótka wymiana zdań, zapewne jakiś poleceń i Krajewski został pozostawiony ze swą konsternacją samemu sobie.

- Falkowicz, czy Krajewski… najważniejsze, że mamy w ekipie doktorka. – uśmiechnął się obrzydliwie, ukazując połyskujący złotem ząb. – Miałem tylko nadzieje, że trafi się nam grubsza ryba. Najwidoczniej zrobiliśmy tatusiowi przysługę. No mała, rodziny się nie wybiera. – zarechotał, a w jego ślady poszła mała garstka jego podwładnych.

- Tata nigdy by mnie nie zostawił! – krzyknęła, popchnięta odwagą odzyskaną po przybyciu wujka. Lecz zaraz sama zaczęła się zastanawiać nad własnymi słowami. Dlaczego nie przyjechał on, tylko Adam? Jakby tego było mało przypomniała się jej cała ta sprawa z kochanką Andrzeja. Czy nie chciał jej zostawić właśnie dla tamtej Aldony? Czy mogła być teraz tak pewna jego miłości?

- Nie rozumiem

- Koleś, jesteś wykształcony. Trochę wstyd. – grupka gangsterów miała najwidoczniej niezły ubaw, może porwania dzieci to ich dzienna rutyna.

- Co oznaczało całe to uprowadzenie Matyldy? Do czego była wam potrzebna? – jego myśli biegły w setkach różnych kierunków, poszukując wszystkich możliwych rozwiązań tej zawiłej zagadki. Gdzie była puenta tych cierpień i łez jego najbliższych. Czy to możliwe, że to czego był świadkiem, załamanie jego brata, pogorszenie się jego stanu zdrowia, było tylko efektem głupiej zabawy tej bandy przestępców?

Mężczyzna na fotelu wzruszył tylko niewinnie ramionami.

- Chciałem sprawdzić czy nadaję się na ojca. – król gangsterów okazał się być błaznem. Jego podwładni zanieśli się śmiechem, jeden z nich nabawił się nawet czkawki.

- Do cholery jasnej porwaliście dziecko! – wrzasnął w końcu chirurg, uciszając towarzystwo. Krew w nim zawrzała na samą myśl, że byli ofiarą okrutnego żartu.

- Nie pierwsze i nie ostatnie. – gruby mężczyzna wstał z fotela i zrobił może trzy kroki do przodu. – Tak już działamy. Między innymi. Jedno porywamy, drugie zabijamy. – widząc reakcję Adama uśmiechnął się chytrze. – Zaczynasz rozumieć doktorku. – stwierdził oczywiste.

- Tamta… Ta mała z kostnicy to też… - nie mogło mu to przejść przez gardło. Niby przeszło mu to przez myśl, ale co innego kiedy okazuję się to prawdą. – Po co to wszystko? – uścisnął mocniej dłonie na ramionach trzymanej przed sobą bratanicy.

- Musieliśmy was jakoś zachęcić do współpracy. – odparł powoli niczym rodzic, tłumaczący nadanie dziecku swojej surowej kary.

- Do czego? – nie mógł uwierzyć w to co słyszał.

- Kurwa… może rzeczywiście lepszy byłby profesor? – teatralnie rozczarowany zwrócił się do reszty przestępców. – Mieliśmy was na oku od dłuższego czasu, chociaż muszę się przyznać, dopiero po czasie zorientowałem się, który z was jest ojcem dzieciaka. Sam rozumiesz, żadne z was nie ma takiego samego nazwiska. To się dopiero nazywa skomplikowana rodzinka. – żachnął.

- Do czego był wam potrzebny lekarz? – Krajewski postanowił grać na zwłokę i przy okazji dowiedzieć się jak najwięcej. Musiał tylko doczekać przyjazdu policji. Potem mieli być już wolni.

- W końcu zaczynasz myśleć. – uśmiechnął się zadowolony. – Może nawet wejdziesz we współpracę z bratem? On chyba lubi półlegalne interesy. – Adam zmarszczył brwi. – Mówiłem już, dowiedziałem się trochę o was.

- Andrzej prędzej by cię zabił, niż dla ciebie pracował. – syknął wściekle Krajewski.

- Ta? – zdumiony gangster uniósł brwi. – To gdzie on teraz jest? Dlaczego przysłał ciebie zamiast samemu odebrać córkę? – chłopak po raz kolejny zacisnął dłonie na barkach Matyldy.

- Nie znasz go. Gdybyś znał, bałbyś się o to co cię czeka.

- Możliwe. Ale wiem za to co czeka profesorka. Zdaje się, że za kilka dni będzie wąchał kwiatki od spodu. – Adam zdał sobie sprawę z tego, że mężczyzna z którym rozmawia przejrzał ich wszystkich od początku do końca. Zna każdy ich ruch i decyzje. Zaczął się zastanawiać, czy policja na pewno dotrze na czas, bo tracił resztki cierpliwości. Odruchowo obejrzał się za siebie, rozglądając się nerwowo.

- Szukasz czegoś doktorku? – spanikowanym wzrokiem z powrotem spojrzał na tęgiego faceta przed sobą.

- Wujku… – Matylda doskonale zdawała sobie sprawę z położenia w jakim się teraz znajdowali. Bała się tego co miało nastąpić. Instynkt i przerażenie dyktowało jej najgorsze możliwości.

- Usiądź, obgadamy warunki współpracy. Nie możesz przecież tak zgodzić się na coś, o czym nie masz pojęcia. – ile ironii i kpiny trzeba było z siebie wypluć tym zdaniem, zamiast po prostu powiedzieć „mam cię garści koleś”.

*

Rany po igłach już odkażone i zakryte gazikiem, przyklejonym przez plaster. Zaciągnął mankiety koszuli, w której musiał leżeć przez dobre kilka godzin. Jeszcze nigdy chyba nie doprowadził do takiego jej wygniecenia.

- Jak psu z gardła… - mruknął pod nosem, zapinając guziki mankietów. Z posępnym wyrazem twarzy skinął pielęgniarce w podziękowaniu i sięgnął po marynarkę, która zawisła nędznie na oparciu krzesła. Miał wrażenie, że samym zarzuceniem jej na ramiona stracił połowę swojej energii. A chciał jeszcze wstać o własnych siłach z tego przeklętego łóżka szpitalnego. Co prawda nie dostał jeszcze wypisu, ale był profesorem nauk medycznych, sam doskonale wiedział kiedy może opuścić szpital.

- Wybierasz się dokądś? – od leżenia przez cztery godziny bolały go nie tylko pośladki. Kark, kręgosłup, łopatki, pięty… naprawdę pośladki były niczym w porównaniu z całą resztą.

- Możesz zanotować, że wypisałem się na własne żądanie. – Piotr niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę, co oznaczało, że czeka Falkowicza pouczające kazanie. A może nawet próba zatrzymania, przemowy do rozsądku, poruszenia go do głębi… Problem w tym, że w tym człowieku niewiele pozostało z czułej głębi. Było w nim jedynie ogromne poczucie straty, pustki. Została z niego jakby pusta maszyna, zaprogramowana jedynie na myśl o utraconej córce.

- Nigdzie cię stąd nie wypuszczę. – przynajmniej było krótko, pomyślał Andrzej. Wyciągając ramiona do tyłu spojrzał na przyjaciela spod lekko uniesionych brwi. Oboje zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że nikt nikogo w szpitalu siłą nie trzyma. Pacjenci często mają wrażenie ,że obwieszczając iż chcą wyjść na własne żądanie, grożą swojemu lekarzowi. W rzeczywistości lekarz najchętniej tylko otworzyłby szerzej drzwi przed swym niereformowalnym podopiecznym. Kolejki do specjalistów ciągną się w nieskończoność, a liczba przyjętych do nich pacjentów jest ciągle za mała.
Co innego jeśli chodzi o przyjaciela. Fakt, może przez większość czasu bliżej im było do wroga, ale to chyba jest jeden z tych specyficznych rodzajów braterstwa.  

- Słuchaj – Gawryło rozłożył ręce w geście kompromisu – wiem, że jest ci ciężko, ale daj sobie pomóc.

- Mi już nie można pomóc. – ruszył do wyjścia, mijając chirurga z beznamiętnym wyrazem twarzy.

- I zamierzasz się poddać? – próba podziałania na ambicje profesora chyba nie powiodła się. Ale przystanął on na moment, odwrócił głowę, lecz nie spojrzał lekarzowi w oczy.

- Mnie już nie ma. I nie mam o co walczyć. – wydusił z siebie głosem, który nie był tak mocny jak zazwyczaj. Po chwili zniknął za ścianą, wyłaniając się na korytarzu oddziału dializ, gdzie nie było ani jednej żywej duszy – cóż, tak jak wspomniałam była tylko jedna martwa.

- Znaleźli ją. – usłyszał za plecami. – Adam niedługo przywiezie Matyldę.

*


W związku z tym, że znowu wkopałam się w milion obowiązków... jakbym oprócz studiowania nie miała co robić (nie wiem co jest ze mną nie tak)- postanowiłam nie czekać aż napiszę resztę, tylko dodać co mam.
Wygląda na to że nie zakończę w jednym rozdziale tak jak myślałam.



1 komentarz:

  1. W końcu Matylda się znalazła i wraca do Andrzeja,czekam na next,ponieważ zastanawia mnie jak to udało się Adamowi
    -W

    OdpowiedzUsuń

Podziel się ze mną swoją opinią i nie zapomnij się podpisać!