Ta część zawiera wulgaryzmy.
- Wujek! – głos który usłyszał wprawił go
w osłupienie. Po chwili nie wierzył własnym oczom. Matylda, którą jakoś dziwnie
dobrowolnie puścił jeden z gangsterów, oplotła go w pasie. Uklęknął ja jedno
kolano i przyjrzał się bratanicy. Była cała i zdrowa, a na dodatek stała tuż
przed nim. Po raz kolejny rzuciła się mu na szyję, ściskając tak, że niemal
pozbawiła go powietrza.
- Wyciągnij mnie stąd, proszę. – usłyszał
jej cienki łkający głosik przy uchu.
- Jesteś bezpieczna. – wydusił z siebie,
gładząc dłonią jej plecy. – Już po wszystkim.
- Nie rozumiesz wujku. Oni mają wszystko
zaplanowane. To że ty tutaj jesteś też… - zmarszczył brwi. Był ślepy na to co
było przed jego oczami. Bo wszystko szło zdecydowanie za łatwo. Ale nie myślał
o tym, bo wydawało mu się że odzyskał bratanicę. Zwyczajnie udławił się szczęściem.
Poczuł jak wszystkie jego tętnice testują swoje granice wytrzymałości. Nawet
przytulona do niego Matylda musiała wyczuć jak mocno bije jego serce. Ale w
ułamku sekundy postanowił udawać, że ma wszystko pod kontrolą. Dla nieokazywania słabości przed przeciwnikiem, dla utrzymania dziewczynki w poczuciu
bezpieczeństwa i dla samego siebie – by nie dostać cholernego zawału serca
jeszcze zanim cokolwiek się zdarzyło.
- Nie martw się Matyldziu, wyciągnę nas
stąd. – uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i stanął na równe nogi. Nabrał w
płuca powietrza, szukając wzrokiem przypuszczalnego szefa całej tej farsy.
- Dzieciak od zawsze mówi do ojca
„wujku”? – mężczyzna, który zabrał głos siedział przez cały czas na jednym ze
skórzanych foteli. Adam nie miał wątpliwości, że to właśnie on tam zarządzał.
Otworzył usta by coś powiedzieć, ale ten gruby uciszył go gestem dłoni.
- Wszystko jedno. – przywołał do siebie
jednego ze swoich ludzi skinieniem palca. Człowiek, który od razu znalazł się
przy jego boku przekazał szefowi jakąś bardzo interesującą wiadomość. Tak można
przypuszczać po wysoko uniesionych brwiach wspomnianego mężczyzny. Krótka
wymiana zdań, zapewne jakiś poleceń i Krajewski został pozostawiony ze swą
konsternacją samemu sobie.
- Falkowicz, czy Krajewski…
najważniejsze, że mamy w ekipie doktorka. – uśmiechnął się obrzydliwie,
ukazując połyskujący złotem ząb. – Miałem tylko nadzieje, że trafi się nam
grubsza ryba. Najwidoczniej zrobiliśmy tatusiowi przysługę. No mała, rodziny
się nie wybiera. – zarechotał, a w jego ślady poszła mała garstka jego
podwładnych.
- Tata nigdy by mnie nie zostawił! –
krzyknęła, popchnięta odwagą odzyskaną po przybyciu wujka. Lecz zaraz sama
zaczęła się zastanawiać nad własnymi słowami. Dlaczego nie przyjechał on, tylko
Adam? Jakby tego było mało przypomniała się jej cała ta sprawa z kochanką Andrzeja. Czy nie chciał jej zostawić właśnie dla tamtej Aldony? Czy mogła być
teraz tak pewna jego miłości?
- Nie rozumiem
- Koleś, jesteś wykształcony. Trochę
wstyd. – grupka gangsterów miała najwidoczniej niezły ubaw, może porwania
dzieci to ich dzienna rutyna.
- Co oznaczało całe to uprowadzenie
Matyldy? Do czego była wam potrzebna? – jego myśli biegły w setkach różnych
kierunków, poszukując wszystkich możliwych rozwiązań tej zawiłej zagadki. Gdzie
była puenta tych cierpień i łez jego najbliższych. Czy to możliwe, że to czego
był świadkiem, załamanie jego brata, pogorszenie się jego stanu zdrowia, było
tylko efektem głupiej zabawy tej bandy przestępców?
Mężczyzna na fotelu wzruszył tylko
niewinnie ramionami.
- Chciałem sprawdzić czy nadaję się na
ojca. – król gangsterów okazał się być błaznem. Jego podwładni zanieśli się
śmiechem, jeden z nich nabawił się nawet czkawki.
- Do cholery jasnej porwaliście dziecko!
– wrzasnął w końcu chirurg, uciszając towarzystwo. Krew w nim zawrzała na samą
myśl, że byli ofiarą okrutnego żartu.
- Nie pierwsze i nie ostatnie. – gruby
mężczyzna wstał z fotela i zrobił może trzy kroki do przodu. – Tak już
działamy. Między innymi. Jedno porywamy, drugie zabijamy. – widząc reakcję
Adama uśmiechnął się chytrze. – Zaczynasz rozumieć doktorku. – stwierdził
oczywiste.
- Tamta… Ta mała z kostnicy to też… - nie
mogło mu to przejść przez gardło. Niby przeszło mu to przez myśl, ale co innego
kiedy okazuję się to prawdą. – Po co to wszystko? – uścisnął mocniej dłonie na
ramionach trzymanej przed sobą bratanicy.
- Musieliśmy was jakoś zachęcić do
współpracy. – odparł powoli niczym rodzic, tłumaczący nadanie dziecku swojej
surowej kary.
- Do czego? – nie mógł uwierzyć w to co
słyszał.
- Kurwa… może rzeczywiście lepszy byłby
profesor? – teatralnie rozczarowany zwrócił się do reszty przestępców. –
Mieliśmy was na oku od dłuższego czasu, chociaż muszę się przyznać, dopiero po
czasie zorientowałem się, który z was jest ojcem dzieciaka. Sam rozumiesz,
żadne z was nie ma takiego samego nazwiska. To się dopiero nazywa skomplikowana
rodzinka. – żachnął.
- Do czego był wam potrzebny lekarz? –
Krajewski postanowił grać na zwłokę i przy okazji dowiedzieć się jak najwięcej.
Musiał tylko doczekać przyjazdu policji. Potem mieli być już wolni.
- W końcu zaczynasz myśleć. – uśmiechnął
się zadowolony. – Może nawet wejdziesz we współpracę z bratem? On chyba lubi
półlegalne interesy. – Adam zmarszczył brwi. – Mówiłem już, dowiedziałem się
trochę o was.
- Andrzej prędzej by cię zabił, niż dla
ciebie pracował. – syknął wściekle Krajewski.
- Ta? – zdumiony gangster uniósł brwi. –
To gdzie on teraz jest? Dlaczego przysłał ciebie zamiast samemu odebrać córkę?
– chłopak po raz kolejny zacisnął dłonie na barkach Matyldy.
- Nie znasz go. Gdybyś znał, bałbyś się o
to co cię czeka.
- Możliwe. Ale wiem za to co czeka
profesorka. Zdaje się, że za kilka dni będzie wąchał kwiatki od spodu. – Adam
zdał sobie sprawę z tego, że mężczyzna z którym rozmawia przejrzał ich
wszystkich od początku do końca. Zna każdy ich ruch i decyzje. Zaczął się
zastanawiać, czy policja na pewno dotrze na czas, bo tracił resztki
cierpliwości. Odruchowo obejrzał się za siebie, rozglądając się nerwowo.
- Szukasz czegoś doktorku? – spanikowanym
wzrokiem z powrotem spojrzał na tęgiego faceta przed sobą.
- Wujku… – Matylda doskonale zdawała
sobie sprawę z położenia w jakim się teraz znajdowali. Bała się tego co miało
nastąpić. Instynkt i przerażenie dyktowało jej najgorsze możliwości.
- Usiądź, obgadamy warunki współpracy.
Nie możesz przecież tak zgodzić się na coś, o czym nie masz pojęcia. – ile
ironii i kpiny trzeba było z siebie wypluć tym zdaniem, zamiast po prostu
powiedzieć „mam cię garści koleś”.
*
Rany po
igłach już odkażone i zakryte gazikiem, przyklejonym przez plaster. Zaciągnął
mankiety koszuli, w której musiał leżeć przez dobre kilka godzin. Jeszcze nigdy
chyba nie doprowadził do takiego jej wygniecenia.
- Jak psu z
gardła… - mruknął pod nosem, zapinając guziki mankietów. Z posępnym wyrazem
twarzy skinął pielęgniarce w podziękowaniu i sięgnął po marynarkę, która
zawisła nędznie na oparciu krzesła. Miał wrażenie, że samym zarzuceniem jej na
ramiona stracił połowę swojej energii. A chciał jeszcze wstać o własnych siłach
z tego przeklętego łóżka szpitalnego. Co prawda nie dostał jeszcze wypisu, ale
był profesorem nauk medycznych, sam doskonale wiedział kiedy może opuścić
szpital.
- Wybierasz
się dokądś? – od leżenia przez cztery godziny bolały go nie tylko pośladki.
Kark, kręgosłup, łopatki, pięty… naprawdę pośladki były niczym w porównaniu z
całą resztą.
- Możesz
zanotować, że wypisałem się na własne żądanie. – Piotr niecierpliwie przestąpił z
nogi na nogę, co oznaczało, że czeka Falkowicza pouczające kazanie. A może
nawet próba zatrzymania, przemowy do rozsądku, poruszenia go do głębi… Problem
w tym, że w tym człowieku niewiele pozostało z czułej głębi. Było w nim jedynie
ogromne poczucie straty, pustki. Została z niego jakby pusta maszyna,
zaprogramowana jedynie na myśl o utraconej córce.
- Nigdzie
cię stąd nie wypuszczę. – przynajmniej było krótko, pomyślał Andrzej.
Wyciągając ramiona do tyłu spojrzał na przyjaciela spod lekko uniesionych brwi.
Oboje zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że nikt nikogo w szpitalu siłą nie
trzyma. Pacjenci często mają wrażenie ,że obwieszczając iż chcą wyjść na własne
żądanie, grożą swojemu lekarzowi. W rzeczywistości lekarz najchętniej tylko
otworzyłby szerzej drzwi przed swym niereformowalnym podopiecznym. Kolejki do
specjalistów ciągną się w nieskończoność, a liczba przyjętych do nich pacjentów
jest ciągle za mała.
Co innego
jeśli chodzi o przyjaciela. Fakt, może przez większość czasu bliżej im było do
wroga, ale to chyba jest jeden z tych specyficznych rodzajów braterstwa.
- Słuchaj – Gawryło rozłożył ręce w geście
kompromisu – wiem, że jest ci ciężko, ale daj sobie pomóc.
- Mi już nie można pomóc. – ruszył do wyjścia,
mijając chirurga z beznamiętnym wyrazem twarzy.
- I zamierzasz się poddać? – próba podziałania
na ambicje profesora chyba nie powiodła się. Ale przystanął on na moment,
odwrócił głowę, lecz nie spojrzał lekarzowi w oczy.
- Mnie już nie ma. I nie mam o co walczyć. –
wydusił z siebie głosem, który nie był tak mocny jak zazwyczaj. Po chwili
zniknął za ścianą, wyłaniając się na korytarzu oddziału dializ, gdzie nie było
ani jednej żywej duszy – cóż, tak jak wspomniałam była tylko jedna martwa.
- Znaleźli ją. – usłyszał za plecami. – Adam
niedługo przywiezie Matyldę.
*
Wygląda na to że nie zakończę w jednym rozdziale tak jak myślałam.
W końcu Matylda się znalazła i wraca do Andrzeja,czekam na next,ponieważ zastanawia mnie jak to udało się Adamowi
OdpowiedzUsuń-W