poniedziałek, 4 lutego 2019

Broken. Rozdział 24, część II, ostatnia.


Usłyszeli syreny policyjne. Przestępcy przebywający jeszcze w posiadłości ruszyli do ucieczki. Zbierali po drodze wszelkie dowody swojej obecności, wszystko o czym mogli sobie przypomnieć, co było pod ręką i co mogło bezpośrednio kierować podejrzenia w ich stronę. Kurtki, broń, nawet jakiś notes zniknął z blatu kuchni. Dla policji było to i tak bez większego znaczenia, bo w tymże domu aż roiło się od źródeł DNA i innych tropów. To był dla nich koniec. Każdy zostanie wytropiony, choć może niektórzy z opóźnieniem.
Szef był jednak zbyt doświadczony, by tak łatwo wpaść w sidła detektywów. Nim Falkowicz zdążył się zorientować, ten zniknął za otwartym oknem. Chłodne powietrze uderzyło o twarz profesora, budząc jego zmysły. Odwrócił się do Matyldy by pospieszyć jej ucieczkę, lecz dostrzegł ją w ramionach jednego z przestępców.
- Puść ją bo pożałujesz - ruszył agresywnie w stronę mężczyzny. Ten ku zaskoczeniu Andrzeja wyciągnął ręce przed siebie.
- Tutaj zaraz będzie sajgon. Znam bezpieczne miejsce. - ojciec małej ujrzał jego szczerze przerażone oczy i nie wiedzieć czemu był bliski przyznania racji przestępcy.
- To jest brat Szymona. - wyjaśniła nastolatka. Matylda także nie była pewna czy owy mężczyzna jest warty zaufania.
- Nie masz wyboru koleś. Tylko tak wyjdzie stąd cała. - Falkowicz wahał się przez chwilę. Usłyszał dobiegający z zewnątrz wystrzał amunicji i zaciskając zęby przytaknął.
- Ale jeśli spadnie jej choćby włos z głowy... - kolejny strzał i jakiś krzyk. Ktoś bez wątpienia był ranny. Policja na pewno dotarła na miejsce. Dlaczego oczekiwał, że ich ratunek nadejdzie szybciej, jeszcze zanim doszło do rozlewu krwi?
- Ta - usłyszał tylko i nieznany mu mężczyzna pociągnął za sobą nastolatkę. On natomiast ruszył w pogoń za facetem, który zorganizował całe to piekło.
*
Biegł ile sił w nogach przez zalesiony teren, ale ku jego zaskoczeniu wcale nie zbliżał się do otyłego mężczyzny. Sądził że miał lepszą kondycję niż ten gangster obrośnięty tłuszczem. Co raz potykał się o wystające konary drzew, a nawet o własne nogi. Płuca paliły go tak jakby wdychał ogień, nie powietrze. Czuł jak opada z sił. Wiedział już, że nie dotrze do przestępcy, a ten zapewne zapadnie się pod ziemie i już nigdy nie dosięgnie go sprawiedliwość.
Brakowało mu tchu. Ból chwycił go pod żebrami i obojczykami. Usta spierzchnięte i wysuszone na wiór przymknął na moment, którym później tłumaczył swój upadek. Wszak na chwile nie miał wystarczająco tlenu by kontynuować wysiłek. A może nawet wyrósł przed nim wyjątkowo gruby korzeń. Wszystko po to by nie wycieńczeniem tłumaczyć to, jak runął na ziemie, a zwykłą złośliwością losu.
Przylgnął do ziębiącej twarz ziemi i przymknął na moment oczy. W ciemności ujrzał twarz brata, który leżał tuż obok niego, w tej samej pozycji. Oczy miał jeszcze otwarte i pełne bólu. Jak wtedy gdy trzymał go w ramionach.
- Przepraszam. - wymamrotał. - To ja powinienem cię chronić.
- Leż, nic nie mów. Za chwile ktoś cie znajdzie. - dlaczego przejmował się Andrzejem, a nie sobą?
- Zawiodłem was wszystkich. Nigdy sobie tego nie wybaczę - podciągnął dłoń do tułowia, jakby chciał się podnieść i zbliżyć do młodszego brata. Ale jedyne co osiągnął to ujrzał krew Adama na swoich dłoniach. Zabłysła żywoczerwona i dała znać o istnieniu poczucia odpowiedzialność za śmierć jego braciszka.
- To moja wina - mamrotał jak mantrę - Chciałem cię chronić...
- Chroniłeś. Zawsze mogłem na ciebie liczyć. - gdy ujrzał jak spod ciała chłopaka wypływa na nowo kałuża krwi, próbował po raz kolejny przyczołgać się do niego i powstrzymać krwotok, ucisnąć sączącą się ranę. Krajewski jednak mówił dalej ze spokojem , jakby wstrząs hipowolemiczny go nie dotyczył. - Uspokój się, nie trać sił.
- Muszę ci pomóc, umierasz Adam. - im bardziej starał się udźwignąć swoje ciało, tym bardziej ono go przygniatało.
- Ja już nie żyję Andrzej. - powiedział to z takim spokojem, jakby nie miał do brata żadnego żalu. - Leż spokojnie. Już po ciebie idą.
- Andrzej? - usłyszał w oddali niczym echo w jego głowie. - Andrzej! Szybko, tam jest! - teraz był przekonany o tym, że to głos Kasi dobiegał zza jego pleców. Otworzył na moment oczy, by uświadomić sobie że Adama wcale nie było przed nim i zamknąć je na nowo, a las wokół spowiła ciemność.
*
Siedziała na krześle pod ścianą, trąc dłoń o dłoń, spoglądając co chwilę w swoją prawą stronę. Były tam drzwi, na których widniał wielki napis OIOM. Od godziny już nie dostała żadnej informacji o stanie zdrowia swojego męża. Jedyne co otrzymywała to jakieś zdawkowe informacje. Lekarze byli zbyt skupieni na swojej pracy by obdarzyć ją choć chwilą swojego cennego czasu.
- Przepraszam! - wstała jak oparzona, gdy zza drzwi wyłoniła się starsza pielęgniarka. - Może mi pani coś powiedzieć o stanie mojego męża? Andrzej Falkowicz, profesor Andrzej Falkowicz.
- Niestety nie mogę udzielić pani żadnych informacji. - poczuła się bezsilna. Bała się, że utrzymują ją w niepewności, bo nie maja dla niej dobrych wieści. - Ale za chwile wyjdzie do pani lekarz i odpowie na wszystkie pytania. - kobieta uśmiechnęła się pokrzepiająco i ruszyła wzdłuż korytarzy.
- Mamo! - jej córka omal nie potrąciła pielęgniarki, która przed chwilą rozmawiała z Kasią.
- Matylda, miałaś odpoczywać. - przytuliła jednak córkę do piersi. Powinna siedzieć z nią, ale gdy nastolatka usnęła godzinę wcześniej, ona postanowiła czuwać przy tych drzwiach w oczekiwaniu na nadzieję.
- Wiesz już coś? - dziewczynka swoje szeroko otwarte oczy odziedziczyła po nim. Gardło związała jej niewidzialna pętla, nie była w stanie nic powiedzieć. Otworzyła usta, gdy zza owych strzeżonych drzwi wyłonił się lekarz. Mężczyzna podszedł do niej nabierając powietrza w płuca, jakby miał przekazać TĘ wiadomość. Nie uszło to jej uwadze, mało tego - naprawdę pomyślała, że go straciła.
- Co z tatą? Możemy do niego wejść? - Matylda od razu zarzuciła pytaniami specjalistę.
- Pojedynczo. I dosłownie na minutę. - jakby głaz spadł jej z klatki piersiowej. Uśmiechnęła się szeroko, wypuszczając z płuc powietrze, które bezwiednie przed chwilą wstrzymała. Dziewczynka wykorzystała chwilowy paraliż matki i pobiegła zobaczyć się z tatą.
- Jaki jest jego stan? - zawahał się przez moment. - Proszę... proszę mi powiedzieć, szczerze. - zmarszczyła brwi, obserwując jego twarz.
- Odzyskał przytomność i jest świadomy, ale nie obejdzie się bez przeszczepu. - tego się bała. Ale przeszli już tyle, teraz na pewno sobie poradzą. Całe to cierpienie nie mogło się tak po prostu zakończyć porażką. W końcu po burzy zawsze wychodzi słońce, prawda?
- Ile mamy czasu? - zbliżył się do niej, uścisnął jej ramię.
- Nie mamy go.
*
Który to już raz budził się w szpitalu pod aparaturą i wiszącą mu nad głową kroplówką Tym razem wisiały aż dwie. Na tyle na ile osłabione mięśnie mu pozwalały przekręcił się w bok, gdzie dostrzegł kolejny lek, ten jednak dla odmiany odmierzany w pompie. Pulsoksymetr ściskał mu palec, a kardiomonitor denerwował pulsującym sygnałem odmierzającym rytm jego serca. Myślał że po tylu latach pracy jako lekarz nie będzie zwracał uwagi na ten hałas. Teraz jednak był on aż nadto irytujący.
Mniej i bardziej znane osoby kręciły się cały czas przy jego łóżku. Ktoś zadawał pytania, ktoś informował o jego beznadziejnym stanie. Był lekarzem, wystarczyło że spojrzał na to, co wlewano mu w żyły.
- Banda kretynów - mruknął prawie bezgłośnie.
- Tato! - ciepły dotyk dłoni, a po chwili jej szczęśliwe oczy - dokładnie w tej kolejności dała znać o swojej obecności jego córka. Aparatura zasygnalizowała przyspieszony rytm serca. Matylda w końcu była bezpieczna.
- Matyldzia... - ścisnął jej dłoń, a wzrok zaszedł mu łzami. - Nie strasz mnie tak więcej, o mało nie dostałem... z resztą sama zobacz. - zaśmiała się, kiedy starał się żartować ze swojego stanu. To sprawiło, że nastolatka rozluźniła się nieco. Dał jej do zrozumienia, że obecny stan jest tylko przejściowym; że to tylko przez nerwy. - Zbadali cię porządnie? Nic ci nie jest? - zmarszczył brwi, oglądając ją dokładnie.
- Jestem zdrowa. - uśmiechnęła się.  - Ten brat Szymona uratował mnie, wiesz? Schował w piwnicy, dał mi kanapkę. On jest dobry, tato. Musisz pomóc mi przekonać mamę, żeby wyciągnęła go z aresztu. - zacisnął usta, nie wiedząc co ma odpowiedzieć.
- Musisz już wyjść. - pielęgniarka przerwała ich rozmowę w sama porę. Gdy Matylda obejrzała się jeszcze za nim, podniósł głowę i zmusił się do uśmiechu.
Ale wtedy ujrzał kogoś, kogo bał się zobaczyć. Za szklanymi drzwiami, pod ścianą stała rudowłosa lekarka, która obserwowała go przez cały czas. Ich spojrzenia spotkały się i żadne nie zdobyło się na jakikolwiek gest. Jej przekrwione od płaczu oczy wierciły w nim dziurę.
- Przepraszam - wymamrotał, lecz nie był pewien czy zrozumiała. Jej twarz ani na moment nie zmieniła swojego wyrazu. Aż zrozumiał, że Wiktoria tak naprawdę wcale nie patrzyła na niego, lecz gdzieś przed siebie głęboko zamknięta we własnym cierpieniu. Poczuł wtedy, że już nigdy nie będzie tak samo. Zazdrościł jej jednak jednego - tego że nie widziała jak Adam odchodził.
Potem dostrzegł, jak do sali wchodzi Kasia. Jej przerażony wyraz twarzy wyjawił mu właściwie wszystko. Nie musiała mu mówić, że właśnie rozmawiał z nią lekarz. To i diagnozę wyczytał z jej miny jak z otwartej księgi. Przybrana w szpitalny fartuch ochronny usiadła obok niego, nie wypowiadając ani słowa. Myślał nawet, że nie będzie w stanie spojrzeć mu w oczy. Tymczasem to on nie potrafił rozpocząć rozmowy. Wtedy go zaskoczyła.
- Obiecaj mi, że już nigdy mnie nie okłamiesz. - otworzył lekko swoje wcześniej zaciśnięte usta. Podniósł swą dłoń i ujął jej, którą trzymała na metalowej barierce. Ścisnął lekko i odparł szczerze
- Pamiętasz tę miętową teczkę w naszym stoliku nocnym? - zmarszczyła brwi, a po chwili już rozumiała. - Jeśli z tego wyjdę podpiszę papiery rozwodowe. - wstrząśnięta jego wyznaniem cofnęła dłoń.
- Nie myślisz teraz trzeźwo. Porozmawiamy, kiedy zbierzesz siły. - odparła bardziej oficjalnie.
- Trzymałem cię przy sobie siłą, bo nigdy nie chciałem być jak mój ojciec. - wyznał.
- Nie jesteś nim. I nie pozwolę, żebyś tak myślał. - uświadomił sobie, że przed laty wyznał jej swoją historię. Jak mógł nie pamiętać, że Kasia była jedyną osobą, przed którą otworzył się naprawdę? - Pamiętasz jak zadzwoniłeś do mnie wczoraj? - zmarszczył czoło. - Kiedy powiedziałeś, że mnie kochasz... wiedziałam, że byłeś ze mną szczery. - uścisnęła jego dłoń, tak jak on zrobił to wcześniej. - Nie popsuj tego, dobrze?
*
Dla niej wszystko się skończyło. Miała idealnego mężczyznę, choć... właściwie tylko wydawało się jej, że go miała. Przez ostatnie miesiące żyła złudzeniem miłości i sztucznymi obietnicami przyszłości. Wiedziała, że nie ma powrotu do tego co było i nie ma szansy na zbudowanie czegoś w przyszłości. A jeszcze niedawno sądziła, że Andrzej ją kocha.
Teraz już wiedziała, że był z nią tylko z tęsknoty za KIMŚ. Chciał mieś kogokolwiek, kogoś kto zwróci uwagę na niego, dla kogoś to nie on będzie oparciem, lecz sam będzie miał oparcie w kobiecie. Szukał osoby kochającej go bezwarunkowo, bo nie wierzył że taką miał obok siebie. Aldona nie mogła wygrać z Kasią. Do tej pory sądziła, że jego żona pełni w życiu Falkowicz jedynie rolę matki jego dziecka, któremu nie chciał rozbić rodziny. Być może było tak do pewnego momentu. Potem odrodziło się w dawnych kochankach coś, co zaliczali do przeszłości; nazywali nawet "rozsądkiem". Poloniści określają to mianem miłości platonicznej.
Aldona była kobietą piękną i pełną empatii, taką jaką łatwo pokochać. Na nic to jednak jeśli pisany ci jest ktoś inny, choć pełen wad.
Kobieta obróciła w palcach strzykawkę wypełnioną przezroczystą substancją, jaką wynalazł jej brat chemik. Słyszała, że po jej przyjęciu po prostu się zasypia. Prawda była jednak trochę inna. Śmierć nie przychodziła tak szybko jak uważano. Owa ciecz spowalniała wszystkie procesy życiowe do tego stopnia, iż sądzono że od razu po jej zażyciu następuje zgon. Ciało było jednak w pewnym rodzaju hibernacji; uśpienia. Zatrzymanie wszelkich oznak życia występowało dopiero po kilku godzinach od podania specyfiku.
Odłożyła więc długopis, ułożyła obok kartki z listem pożegnalnym. Przeczytała ostatnie zdanie, którego konsekwencji nie przewidziała, a miało ono uratować potem kogoś dla kogo niedawno tak bardzo chciała żyć.
"Zgadzam się na oddanie moich narządów i tkanek do przeszczepów."


KONIEC




Rozdział powstał w bólu, dosłownie. Mogłam się dzięki temu bardziej wczuć w opisaną tutaj sytuację Falkowicza ;)

Mam nadzieję, że podobała się Wam przygoda czytania moich opowiadań. Na razie mówię pas. Jak widzicie niewiele mam czasu na pisanie. Ale możliwe, że jeszcze się spotkamy.

Póki co - DZIĘKUJĘ za poświęcenie Waszego czasu na moje marne wypociny.
Trzymajcie się ciepło!


Ps. Odpowiem na każdy komentarz :)

piątek, 4 stycznia 2019

Broken. Fragment II części rozdziału 24.

Akcji ciąg dalszy...

"Szef był jednak zbyt doświadczony, by tak łatwo wpaść w sidła detektywów. Nim Falkowicz zdążył się zorientować, ten zniknął za otwartym oknem. Chłodne powietrze uderzyło o twarz profesora, budząc jego zmysły. Odwrócił się do Matyldy by pospieszyć jej ucieczkę, lecz dostrzegł ją w ramionach jednego z przestępców.
- Puść ją bo pożałujesz - ruszył agresywnie w stronę mężczyzny. (...)"



Miłego... nocy :)


Krótkie info


Na początku konkret - dzisiaj powinnam dodać jakiś fragment drugiej części rozdziału.

A teraz prośba - mógłby ktoś zacząć pisać jakieś opowiadanie? Nie musi być nawet o "Na dobre...". Też chciałabym coś poczytać... :/

Albo polecić jakąś fajną książkę.


To tyle.
Pozdrawiam ciepło! :)



środa, 2 stycznia 2019

Broken. Rozdział 24 część 1.

Enjoy!

Pamiętał, gdy jego brat wydał tchnienie. Wraz z owym wydechem klatka piersiowa Adama skurczyła się, a w efekcie jego ciało jakby przytuliło się bezwiednie do podłogi. Oczy nadal otwarte, lecz zaszłe mgłą, nie patrzyły w stronę przerażonego brata, który starał się doczołgać do jego ciała. Andrzej w zaskakującym tempie przysunął się do rannego i spróbował przewrócić go na plecy.
- Adam? Braciszku słyszysz mnie? - potrząsnął jego ramionami, bez skutku. - Adaś błagam cię... - poklepał chłopaka po policzku, ponownie bez jakiegokolwiek odzewu. - Nie zostawiaj mnie - powtarzał przerażony Falkowicz z szeroko otwartymi oczyma. Drżącymi rękoma zdjął z siebie marynarkę i przycisnął materiał do rany po kuli. Zdawało się wtedy, że krwawienie rzeczywiście ustało, lecz podłoga mokła od zbyt dużej ilości krwi, aby mówić tutaj o jakimś ratunku.
- Błagam, nie zostawiaj mnie... - powtarzał co raz, nie chcąc przyjąć do siebie bolesnej prawdy. Zacisnął swe czerwone od krwi dłonie na boku Adama i podniósł swe szeroko otwarte oczy na to co go otaczało. Przy nogach swojego wujka klęczała szlochająca Matylda, a mężczyzna który strzelił do  Krajewskiego pakował w pośpiechu walizkę z tajemniczą substancją.
- Matylda podejdź bliżej. - chwycił jej dłonie i przycisnął w miejscu, w którym on przed chwilą trzymał swoje. - Uciskaj cały czas z taką siłą. - polecił, a nastolatka przytaknęła szybko głową. - Nie bój się. - dodał, patrząc jej głęboko w oczy. Zaufała mu.
Profesor wstał z kolan, po których spływała jeszcze nie zaschnięta krew. Usiósł dłonie w geście poddańczym i podszedł krok bliżej do grubego przestępsy. Ten gdy tylko ujrzał byłego zakładnika tak blisko siebie, chwycił pospiesznie za broń.
- Nie strzela się do bezbronnego. - rzekł gardłowo, zbliżając się o krok, jakby nie bał się bycia zranionym. Słowa te zawisły na chwilę miedzy nimi, nie wiadomo było czy odnosiły się do Adama i niosły ze sobą obietnicę zemsty, czy raczej do wtedy bezbronnego Falkowicza. Ale wystarczyło spojrzeć na bezlitosny wyraz twarzy Andrzeja, by wydedukować odpowiedź.
- Zbyt wielu niewinnych zginęło przez waszą... a raczej twoją chorą pazerność.
- Każdy radzi sobie w życiu jak potrafi. - odparł, trzymając pod pachą solidną czarną teczkę, zamkniętą na dwa zatrzaski.
- Musisz być zatem cholernie zdolny, jeśli dla zysku zabijasz dzieci. - gruby zmarzczył brwi, a po chwili jego czoło jakby rozluźniło się, gdy przypomniał sobie o Szymonie i tej podstawionej nastolatce.
- Dla zabawy. - poprawił profesora z obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy. - Tamci byli tylko dla zabawy. Zysk miałbym, gdybym zarządał okupu za twojego bachora, ale chodziło mi tylko o zwabienie cię tutaj. Teraz gdy tak myślę, załatwiłbym to inaczej. - Zacisnął usta grymasie fałszywego szczęścia i ruszył w stronę wyjścia.
- Chwila. - zawołał za nim Falkowicz. - Chyba miałeś do mnie jakiś interes. - gangster zatrzymał się zaskoczony słowami lekarza.
- Gdzie jest podstęp? - Andrzej mierząc przeciwnika, wzruszył niby niewinnie ramionami.
- Lekarz musi umieć oddzielić emocje od zdrowego rozsądku. - rzeczywiście profesor wydawał się wtedy wyprany z uczuć, lecz dla każdego kto znał go bliżej było to sygnałem ostrzegawczym. Falkowicz zmniejszył dystans dzielący mężczyzn o kolejne dwa kroki. - Wiem co zamierzasz zrobić z tą substancją. Rozumiem czym jest ambicja, a ta przecież nie pozwoli ci porzucić efektu tak drogich badań. Dlatego właśnie do mnie chciałeś się dostać, mam rację? Wiedziałeś, że w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni. - zaskoczył przeciwnika. Wydawało się nawet, że rozpracował go co do joty.
- I mam uwierzyć, że nagle zapomniałeś profesorku o tych martwych dzieciakach i swoim stygnącym braciszku? - Andrzej zacisnął zęby, a krtań przez chwile odmówiła mu posłuszeństwa.
- Robie to ze względu na nich. Żaden niewinny już więcej nie zginie. Niech to wszystko na nich się zakończy. - zacisnął pięść, trzymając ja przy boku, lecz marzył by wycelować nią w twarz przestępcy.
- Zaimponowałeś mi. - Andrzej skrzywił sie lekko z obrzydzenia.
- Ale mam dwa warunki.
- A teraz mnie rozśmieszyłeś. - zarechotał żałośnie pod nosem. - Bardzo proszę, mów. - opuścił dłoń z bronią i ponaglił Falkowicza do wyjawienia swoich rządań.
- Osobiście jeszcze raz sprawdzę działanie i skład tych fiolek.
- Po moim trupie. - rzachnął gruby. - Jaki jest drugi warunek? - zaskoczyła go pędząca w kierunku jego twarzy pięść. Ta ogromna siła powaliła grubego mężczyzne na ziemię i zamroczyła na moment.
- Właśnie taki. - podsumował, trzęsąc sie z nerwów. Kopnął walizkę na drugi koniec pomieszczenia i obejrzał sie za siebie w stronę córki, klęczacej nad ciałem brata. Zmroził go na chwile ten widok.

Stracił go. A było jeszcze tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia. Gdyby jeszcze mógł podziękowałby mu to, że go osłonił, ale na Boga... to on powinien tam leżeć. Młodzi powinni żyć i cieszyć się chwilą. To w niego powinna trafić kula. On starszy, zmęczony, schorowany... to powinna być "naturalna" kolej rzeczy. Tak jak rodzice nie powinny patrzeć na śmierć swoich dzieci, tak on nie powinien przeżyć swojego młodszego brata.
Falkowicz przez całe życie próbował chronić Adama. Ponoć przejawiał skłonności opiekuńcze od najmłodszych lat. Z początku brał odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo gdy rodzice musieli wyjść do pracy i zostawiali ich samych, a następnie tę troskę przekuł w zdolności wybitnego lekarza. Potem zdarzył się ten okropny wypadek. Tutaj jednak kryje się tajemnica, której profesor nigdy nie zdradził. Oficjalna wersja głosi iż oboje ich rodziców zginęło podczas zderzenia z samochodem ciężarowym w wyjątkowo ulewą noc, a dwóch osieroconych chłopców trafiło do domu dziecka. Jak się ich losy potoczyły potem wszyscy wiemy. Tylko jeden znalazł dom adopcyjny, drugi został odrzucony przez potencjalne rodziny adopcyjne ze względu na wiek. Wielu wypominało mu także buntowniczą naturę, lecz prawda była taka, że ta przyszła z czasem. Tak powstała tarcza obronna, przez niewtajemniczonych nazywana bezdusznością.
Lecz ten na pozór wyprany z emocji chłopak został odrzucony za młodu także przez osobę mu najbliższą. Otóż nieszczęsny wypadek przeżył ktoś jeszcze. Ojciec dwójki dzieci. Trafił do szpitala w ciężkim stanie i dawano mu niewiele szans, lecz ten zadziwił wszystkich swoją wolą życia. Może dlatego, że przez długi okres jego leczenia nikt nie wspomniał mężczyźnie, iż jego żona zmarła na miejscu. Wszyscy wiedzieli jak bardzo ta dwójka kochała się. Lecz przyszedł ten dzień kiedy prawda wyszła na jaw. Andrzej przebywający wtedy z bratem w pogotowiu opiekuńczym dowiedział się, że ich ojciec zniknął. Starszy Baran był zbyt zrozpaczony po śmierci swojej ukochanej, by właściwie zająć się dwójką dzieci. Każde z nich miało jej oczy, każde było dla niego przypomnieniem tego co stracili. Nie czuł się na siłach, by wrócić do poprzedniej rzeczywistości. Tak przynajmniej napisano w aktach, które Falkowicz czytał już jako dorosły mężczyzna. To odrzucenie pozostawiło w nim nieścieralne piętno i sprawiło, że osierocony syn złożył sobie przysięgę, iż on nigdy nie porzuci swojej rodziny, choćby nie znalazł innego wyjścia. Nigdy nie opuści swoich dzieci i nie przestanie być wsparciem dla swojej żony. Tylko zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie jeszcze zdolny kogoś pokochać...

- Uciekaj stąd Matyldziu - gdyby tylko spojrzeniem mógł przeprosić. Dziewczynka cały czas uciskała powoli sączącą się ranę w boku swojego wujka. Robiła dokładnie to co polecił jej ojciec, choć nie zdawała sobie sprawy z tego, że dla Adama nie było już ratunku.
Andrzej zatrzymał swój wzrok na nieruchomej klatce piersiowej brata. Stracił go, a przysiągł sobie chronić tych których kocha.
- Uciekaj - powtórzył mocniej, gdy oczy zaszły mu łzami.



Mam nadzieję wzbudziłam trochę emocji i napiszecie mi swoje przemyślenia w komentarzach.
A ja zabieram się do pisania drugiej części :)

Trzymajcie się ciepło!



wtorek, 1 stycznia 2019

Broken. Drugi fragment rozdziału 24.

Dzisiaj napisany kolejny fragment nowego rozdziału. Sumienie kazało mi zabrać się porządnie do roboty :)

"(...)

- Adam? Braciszku słyszysz mnie? - potrząsnął jego ramionami, bez skutku. - Adaś błagam cię... - poklepał chłopaka po policzku, ponownie bez jakiegokolwiek odzewu. - Nie zostawiaj mnie - powtarzał przerażony Falkowicz z szeroko otwartymi oczyma. Drżącymi rękoma zdjął z siebie marynarkę i przycisnął materiał do rany po kuli."


Nie podam konkretnej daty, ale to kwestia kilku dni zanim pojawi się tutaj nowy i zarazem ostatni rozdział. 

Szczęśliwego Nowego Roku! Pełnego lepszych dni...
Trzymajcie się ciepło!