środa, 2 stycznia 2019

Broken. Rozdział 24 część 1.

Enjoy!

Pamiętał, gdy jego brat wydał tchnienie. Wraz z owym wydechem klatka piersiowa Adama skurczyła się, a w efekcie jego ciało jakby przytuliło się bezwiednie do podłogi. Oczy nadal otwarte, lecz zaszłe mgłą, nie patrzyły w stronę przerażonego brata, który starał się doczołgać do jego ciała. Andrzej w zaskakującym tempie przysunął się do rannego i spróbował przewrócić go na plecy.
- Adam? Braciszku słyszysz mnie? - potrząsnął jego ramionami, bez skutku. - Adaś błagam cię... - poklepał chłopaka po policzku, ponownie bez jakiegokolwiek odzewu. - Nie zostawiaj mnie - powtarzał przerażony Falkowicz z szeroko otwartymi oczyma. Drżącymi rękoma zdjął z siebie marynarkę i przycisnął materiał do rany po kuli. Zdawało się wtedy, że krwawienie rzeczywiście ustało, lecz podłoga mokła od zbyt dużej ilości krwi, aby mówić tutaj o jakimś ratunku.
- Błagam, nie zostawiaj mnie... - powtarzał co raz, nie chcąc przyjąć do siebie bolesnej prawdy. Zacisnął swe czerwone od krwi dłonie na boku Adama i podniósł swe szeroko otwarte oczy na to co go otaczało. Przy nogach swojego wujka klęczała szlochająca Matylda, a mężczyzna który strzelił do  Krajewskiego pakował w pośpiechu walizkę z tajemniczą substancją.
- Matylda podejdź bliżej. - chwycił jej dłonie i przycisnął w miejscu, w którym on przed chwilą trzymał swoje. - Uciskaj cały czas z taką siłą. - polecił, a nastolatka przytaknęła szybko głową. - Nie bój się. - dodał, patrząc jej głęboko w oczy. Zaufała mu.
Profesor wstał z kolan, po których spływała jeszcze nie zaschnięta krew. Usiósł dłonie w geście poddańczym i podszedł krok bliżej do grubego przestępsy. Ten gdy tylko ujrzał byłego zakładnika tak blisko siebie, chwycił pospiesznie za broń.
- Nie strzela się do bezbronnego. - rzekł gardłowo, zbliżając się o krok, jakby nie bał się bycia zranionym. Słowa te zawisły na chwilę miedzy nimi, nie wiadomo było czy odnosiły się do Adama i niosły ze sobą obietnicę zemsty, czy raczej do wtedy bezbronnego Falkowicza. Ale wystarczyło spojrzeć na bezlitosny wyraz twarzy Andrzeja, by wydedukować odpowiedź.
- Zbyt wielu niewinnych zginęło przez waszą... a raczej twoją chorą pazerność.
- Każdy radzi sobie w życiu jak potrafi. - odparł, trzymając pod pachą solidną czarną teczkę, zamkniętą na dwa zatrzaski.
- Musisz być zatem cholernie zdolny, jeśli dla zysku zabijasz dzieci. - gruby zmarzczył brwi, a po chwili jego czoło jakby rozluźniło się, gdy przypomniał sobie o Szymonie i tej podstawionej nastolatce.
- Dla zabawy. - poprawił profesora z obrzydliwym uśmieszkiem na twarzy. - Tamci byli tylko dla zabawy. Zysk miałbym, gdybym zarządał okupu za twojego bachora, ale chodziło mi tylko o zwabienie cię tutaj. Teraz gdy tak myślę, załatwiłbym to inaczej. - Zacisnął usta grymasie fałszywego szczęścia i ruszył w stronę wyjścia.
- Chwila. - zawołał za nim Falkowicz. - Chyba miałeś do mnie jakiś interes. - gangster zatrzymał się zaskoczony słowami lekarza.
- Gdzie jest podstęp? - Andrzej mierząc przeciwnika, wzruszył niby niewinnie ramionami.
- Lekarz musi umieć oddzielić emocje od zdrowego rozsądku. - rzeczywiście profesor wydawał się wtedy wyprany z uczuć, lecz dla każdego kto znał go bliżej było to sygnałem ostrzegawczym. Falkowicz zmniejszył dystans dzielący mężczyzn o kolejne dwa kroki. - Wiem co zamierzasz zrobić z tą substancją. Rozumiem czym jest ambicja, a ta przecież nie pozwoli ci porzucić efektu tak drogich badań. Dlatego właśnie do mnie chciałeś się dostać, mam rację? Wiedziałeś, że w gruncie rzeczy jesteśmy do siebie podobni. - zaskoczył przeciwnika. Wydawało się nawet, że rozpracował go co do joty.
- I mam uwierzyć, że nagle zapomniałeś profesorku o tych martwych dzieciakach i swoim stygnącym braciszku? - Andrzej zacisnął zęby, a krtań przez chwile odmówiła mu posłuszeństwa.
- Robie to ze względu na nich. Żaden niewinny już więcej nie zginie. Niech to wszystko na nich się zakończy. - zacisnął pięść, trzymając ja przy boku, lecz marzył by wycelować nią w twarz przestępcy.
- Zaimponowałeś mi. - Andrzej skrzywił sie lekko z obrzydzenia.
- Ale mam dwa warunki.
- A teraz mnie rozśmieszyłeś. - zarechotał żałośnie pod nosem. - Bardzo proszę, mów. - opuścił dłoń z bronią i ponaglił Falkowicza do wyjawienia swoich rządań.
- Osobiście jeszcze raz sprawdzę działanie i skład tych fiolek.
- Po moim trupie. - rzachnął gruby. - Jaki jest drugi warunek? - zaskoczyła go pędząca w kierunku jego twarzy pięść. Ta ogromna siła powaliła grubego mężczyzne na ziemię i zamroczyła na moment.
- Właśnie taki. - podsumował, trzęsąc sie z nerwów. Kopnął walizkę na drugi koniec pomieszczenia i obejrzał sie za siebie w stronę córki, klęczacej nad ciałem brata. Zmroził go na chwile ten widok.

Stracił go. A było jeszcze tyle do powiedzenia, tyle do wyjaśnienia. Gdyby jeszcze mógł podziękowałby mu to, że go osłonił, ale na Boga... to on powinien tam leżeć. Młodzi powinni żyć i cieszyć się chwilą. To w niego powinna trafić kula. On starszy, zmęczony, schorowany... to powinna być "naturalna" kolej rzeczy. Tak jak rodzice nie powinny patrzeć na śmierć swoich dzieci, tak on nie powinien przeżyć swojego młodszego brata.
Falkowicz przez całe życie próbował chronić Adama. Ponoć przejawiał skłonności opiekuńcze od najmłodszych lat. Z początku brał odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo gdy rodzice musieli wyjść do pracy i zostawiali ich samych, a następnie tę troskę przekuł w zdolności wybitnego lekarza. Potem zdarzył się ten okropny wypadek. Tutaj jednak kryje się tajemnica, której profesor nigdy nie zdradził. Oficjalna wersja głosi iż oboje ich rodziców zginęło podczas zderzenia z samochodem ciężarowym w wyjątkowo ulewą noc, a dwóch osieroconych chłopców trafiło do domu dziecka. Jak się ich losy potoczyły potem wszyscy wiemy. Tylko jeden znalazł dom adopcyjny, drugi został odrzucony przez potencjalne rodziny adopcyjne ze względu na wiek. Wielu wypominało mu także buntowniczą naturę, lecz prawda była taka, że ta przyszła z czasem. Tak powstała tarcza obronna, przez niewtajemniczonych nazywana bezdusznością.
Lecz ten na pozór wyprany z emocji chłopak został odrzucony za młodu także przez osobę mu najbliższą. Otóż nieszczęsny wypadek przeżył ktoś jeszcze. Ojciec dwójki dzieci. Trafił do szpitala w ciężkim stanie i dawano mu niewiele szans, lecz ten zadziwił wszystkich swoją wolą życia. Może dlatego, że przez długi okres jego leczenia nikt nie wspomniał mężczyźnie, iż jego żona zmarła na miejscu. Wszyscy wiedzieli jak bardzo ta dwójka kochała się. Lecz przyszedł ten dzień kiedy prawda wyszła na jaw. Andrzej przebywający wtedy z bratem w pogotowiu opiekuńczym dowiedział się, że ich ojciec zniknął. Starszy Baran był zbyt zrozpaczony po śmierci swojej ukochanej, by właściwie zająć się dwójką dzieci. Każde z nich miało jej oczy, każde było dla niego przypomnieniem tego co stracili. Nie czuł się na siłach, by wrócić do poprzedniej rzeczywistości. Tak przynajmniej napisano w aktach, które Falkowicz czytał już jako dorosły mężczyzna. To odrzucenie pozostawiło w nim nieścieralne piętno i sprawiło, że osierocony syn złożył sobie przysięgę, iż on nigdy nie porzuci swojej rodziny, choćby nie znalazł innego wyjścia. Nigdy nie opuści swoich dzieci i nie przestanie być wsparciem dla swojej żony. Tylko zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie jeszcze zdolny kogoś pokochać...

- Uciekaj stąd Matyldziu - gdyby tylko spojrzeniem mógł przeprosić. Dziewczynka cały czas uciskała powoli sączącą się ranę w boku swojego wujka. Robiła dokładnie to co polecił jej ojciec, choć nie zdawała sobie sprawy z tego, że dla Adama nie było już ratunku.
Andrzej zatrzymał swój wzrok na nieruchomej klatce piersiowej brata. Stracił go, a przysiągł sobie chronić tych których kocha.
- Uciekaj - powtórzył mocniej, gdy oczy zaszły mu łzami.



Mam nadzieję wzbudziłam trochę emocji i napiszecie mi swoje przemyślenia w komentarzach.
A ja zabieram się do pisania drugiej części :)

Trzymajcie się ciepło!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podziel się ze mną swoją opinią i nie zapomnij się podpisać!