czwartek, 29 grudnia 2016

Amnezja, Rozdział 6

 
  Uderzenie gorącej fali krwi do głowy, czy łoskot żyletki na nagim nadgarstku... Jakże prosto można pozbyć się wszelkich zmartwień. Jakże szybko można zrezygnować z cierpienia, które zgotował nam często przypadek. Ten odruch obronny, przejaw słabości przynosząc jedyny oczywisty skutek, ma swą cenę. Lecz będąc u szczytu desperacji człowiek niewiele pojmuje. Widzi jedynie ciemną stronę życia, krocząc ku samodestrukcji.
Myśli jego biegną tylko ku uldze. Czy można więc winić go za chęć odpoczynku? Od cierpienia, którego nikt inny nie potrafi zrozumieć. Osamotniony pogrąża się w beznadziei i nie widzi z niej wyjścia. A skoro nie ma wyjścia, to spytam raz jeszcze - czy warto winić, za to że wyjście było tylko jedno?
Otóż nie warto nad tym nawet rozprawiać, bo kiedy dochodzi już do czynu ostatecznego, niewiele da się zmienić. Nawet analiza błędów desperata w niczym nie pomoże. Po co zatem wysuwać wnioski, które na nic nam się zdadzą?
Na wyświetlaczu komórki zwykła wiadomość o nieodebranych połączeniach. Nie było ich wiele, nawet jak na sumę z dwóch dni. Teraz liczba zwiększyła się o kolejne. Ekran zgasł i w pomieszczeniu na nowo zapanował kompletny mrok. Tylko łóżko na chwilę zaskrzypiało, by potem głucho ucichnąć. Delikatny szmer rozniósł się w powietrzu i ten także ucichł, gdy z cichym jęknięciem otworzyły się drzwi sypialni.
Zszedł w mrokach na parter, bo tej nocy nie potrafił już zmrużyć oka. Bose stopy nie zostawiały za sobą plam na podłodze, która ziębiła ich skórę.
Zastanawiał się nad tym czy może jego nieudolna próba położenia kresu tym wszystkim zagadkom, nie przyniosła przełomowych skutków. Cel był wszak inny, lecz kładąc na szali własne życie, dowiedział się czegoś znacznie ciekawszego. Bo nareszcie pamiętał. Miał jej twarz przed oczami. Jego słodkiej Kasi, którą tak szalenie kochał przed laty. Wspomniał jej uśmiech i uczucie na nowo stało się jak żywe. Lecz gdy natomiast uświadomił sobie, że nie ma jej teraz obok, poczuł ogromną tęsknotę. Tak dojmującą, że zaraz miał ochotę pobiec po pigułki na sen, by choć tam raz jeszcze ją spotkać.
Opadł bezradnie na siedzenie przy dużym stole.
Była jeszcze Matylda. Mała nastolatka, która wprowadziła zament w jego życiu. Poprzestawiała hierarchię wartości i nauczyła go czuć. Przymknął swe oczy, kiedy wyobraźnia pokazała mu jej, szeroko otwarte i roześmiane.
Nie wiedział gdzie były, ani nawet czy nic im nie groziło. Teraz gdy zdał sobie sprawę z ich istnienia, nie potrafił uspokoić myśli. Nic co wiedział, nie dawało mu żadnej wskazówki. Bo niewiele pamiętał poza tym, co zobaczył we śnie. Jedynie ulotnie przebłyski świadomości, pojedyncze obrazy. To zdecydowanie za mało, by móc cokolwiek wywnioskować.
Bezradność przyprawiała go o gniew, a ten szybko zradzał się w furię. Nie mogąc wyciągnąć nic więcej ze swej pamięci, chwycił prawie pustą szklankę whisky i rzucił nią w telewizor. Ten rozprysł się jakby tylko czekał na uwolnienie się z cieniutkich ram. Kawałki szkła lśniły na podłodze, jak oczy twardego chirurga. Lecz nie pozwolił sobie na więcej słabości. Zamrugał kilka razy powiekami i nabrał powietrza głęboko w płuca. Nic nie pomoże mu żal, ani frustracje. Nie łzy, ani tęsknota.
*
Wracał bardzo późno z pracy. Operacja przeciągnęła się, przez komplikacje, które o mało nie doprowadziły do śmierci pacjenta. Reanimowali przez blisko pół godziny, sam przez chwilę zwątpił w jego przeżycie. Lecz zawahanie trwało zaledwie mrugnięcie oka, a potem nadal walczył, bo przecież w tym upatrywał sens swojej pracy.
Cuda się zdarzały, zdarzył się i tamtego dnia. A jemu przypadła ta rola kierowania nim.
Gawryło po wszystkim gratulował Andrzejowi świetnej roboty. Raz jeszcze dał popis swego geniuszu, udowodnił że wybitny chirurg potrafi utrzymać skupienie nawet dziesiątą godzinę przy stole bez przerwy.
Teraz gdy adrenalina opuszczała jego organizm, poczuł jak bardzo jest zmęczony. Ramiona stały się obolałe, a kark zesztywniały od długotrwałego patrzenia w dół. Dłonie niczym po koncercie na fortepianie, przypominały o istnieniu każdego mięśnia palca z osobna. A jeszcze przed chwilą nie czuł ich w ogóle.
Zajrzał do salonu, skąd dobywała się muzyka. Otóż pochodziła ona z głośników telewizora, który wyświetlał napisy końcowe jakiegoś łzawego filmu. Nie zdziwił go zatem fakt, że na kanapie leżały jego dwie kobiety. Każda miała głowę opartą o swój bok mebla i obie spały. Zapewne nie poznały końca tejże tragedii kinematografii, choć miał przeczucie, że panie oglądały owy pseudotwór nie pierwszy raz. Sam niestety pewnego razu padł ofiarą ich fascynacji.
Wykończony, myśląc jedynie o położeniu się do łóżka, podszedł bliżej nich. Rozczulający był mimo wszystko ten widok. Spały tak spokojnie i wydawały się tak niewinne, że na moment zapomniał o bólu głowy, o jaki czasem przyprawiają go dziewczyny.
Uśmiechnął się słabo i wyjął z szafki brązowy koc. Zarzucił go delikatnie, tak by nie wywoływać podmuchu chłodnego wiatru. Przykrył nim ciała śpiących, by jedynie ramiona mogły być nieco widoczne.
Chwytając po drodze teczkę, wyłączył jeszcze telewizor i po cichu udał się w końcu na spoczynek.
*
Otworzył oczy i zdał sobie sprawę z tego, że wokół panuje ten sam mrok. Wiedział też, że nie spał. Świadomość dała bodziec do przywrócenia dalszych wspomnień, które miał nadzieję spłyną teraz na niego jak lawina. Niewiele wprawdzie zobaczył na jawie, lecz był to znak, że należy spodziewać się całkowicie odzyskanej pamięci w niedalekiej przyszłości. Ale już nawet jej część pozwoli mu zdobyć istotne ślady, by dotrzeć do rodziny.

Świtało, gdy ocknął się na kanapie. Jakiś rozczarowany rozejrzał się po mieszkaniu. Na podłodze nadal leżało szkło, lecz za dnia skrzyło się intensywniej. Odwrócił smętny wzrok od rażącego w oczy widoku i podniósł się tułowiem, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. Nie sprawdzał wprawdzie dokładnej godziny, ale z pewnością było za wcześnie na odwiedziny.
Z wątpliwą chęcią podszedł do drzwi, za którymi ujrzał Adama. Nie był zaskoczony tym widokiem, Krajewski natomiast jakby odetchnął z ulgą.
- Wiesz ile razy dzwoniłem?
- Nie liczyłem, ale jeśli tak bardzo ci na tym zależy, mogę sprawdzić. - Zamknął za nieproszonym gościem i nie robiąc sobie nic z pokrzykiwania brata, przeszedł w głąb domu. Adam na chwilę zamarł na widok rozsypanego szkła. Spojrzał zaraz badawczo na brata, obawiając się najgorszego.
- Napijesz się ze mną? - Falkowicz podniósł karafkę whisky i jedną szklankę. Przed chwilę szukał nawet drugiej do kompletu, lecz szybko zaniechał, rzucając jedynie krótkim gorzkim spojrzeniem w stronę bałaganu pod ścianą.
- Prowadzę. - chłopak podszedł nieco bliżej.
- Słusznie. - profesor odłożył szkło na swoje miejsce. - Ja też straciłem ochotę.
Andrzej chwycił więc szczotkę, by uprzątnąć rozbryźnięte po salonie drobinki, które tak zajmowały jego gościa. Nie wypadało w końcu przyjmować kogokolwiek, mając taki nieład w mieszkaniu. Źle to świadczyło o gospodarzu. Nawet jeśli osądzać miałby tylko jego brat.
- Z czym przychodzisz? - zapytał, zagarniając szkło w jedno miejsce. Krajewski z ulgą przyjął fakt, że brat nie jest na kacu. Zatem była szansa, że telewizor to tylko przypadek, nie mający związku z przywróconymi wspomnieniami. Lecz pozostawał czujny, gdyż Andrzej potrafił jak nikt inny przyjmować maskę pokerzysty.
- No zastanów się. Czego ja mogę chcieć od brata, który nie daje znaku życia od dwóch dni. - Falkowicz nie uraczył go choćby spojrzeniem, zbyt skupiony był na sprzątaniu. Lecz pojawiła się w jego głowie kpiąca odpowiedź. Zaśmiał się pod nosem, ukrywając mimo wszystko swe myśli.
Nie teraz, nie w takich okolicznościach miał zamiar przyprzeć Adama do muru.
- Liczyłem na jakieś kłamstwo. - w istocie tak było. Choć może za bardzo przyzwyczaił się do ukrywania przed nim prawdy.
- Chyba normalne, że się martwię. - Falkowicz po raz kolejny powstrzymał się od kpiny. Na co strzępić sobie język, skoro na nic by się zdała? Nie miał też zamiaru denerwować się, jego ciśnienie i tak już uzyskuje graniczne normy.
Z udawanym spokojem wyrzucił w końcu zawartość szufelki do kosza, mając gdzieś tą całą segregację. Umył jeszcze dłonie, bez pytania gościa o kawę wstawił wodę i spojrzał w końcu wyczekująco na brata.
- Zamierzasz tak stać? Chyba już zobaczyłeś to, po co przyszedłeś. - owszem, zobaczył. Nawet więcej niż się spodziewał. Problem w tym, że Adam nie miał pojęcia jak to interpretować. Z jednej strony leżący na podłodze sprzęt, a z drugiej dziwnie nieadekwatne do tego opanowanie Falkowicza.
- Andrzej powiedz mi, czy coś się stało? - starał się ostrożnie dobierać słowa, lecz w profesorze zawrzało.
- Nic z czego bracia zwierzają się sobie. - odrzekł z wrogim spojrzeniem. - Kawy? - dodał gorzko, kiedy czajnik dał o sobie znać.
Adam ścisnął w dłoni kluczyki do samochodu, zmierzył profesora bacznym spojrzeniem i wyszedł, nie dając Falkowiczowi żadnej odpowiedzi.
Trudno gdybać, co by się stało, jeśli chłopak zostałby tam nieco dłużej. Może doszłoby do ostrej wymiany zdań, może profesor wypowiedziałby więcej gorzkich słów pod adresem brata, a ten zorientowałby się jak blisko prawdy jest Andrzej?
Lecz ani jeden nie dążył do tak nagłych zwierzeń, ani drugi nie chciał kłótni. Oboje znali swoje temperamenty, a wyobraźnia podpowiadała im, że dalsza rozmowa doprowadziłaby do katastrofy.
Oparł swe dłonie o marmurowy blat. Z zawieszoną pomiędzy barkami głową przyglądał się ciemności zza zamkniętych powiek. Narastał w nim żal do bliskich, którzy okłamywali go. Doskonale wiedzieli o istnieniu Kasi, a nie raczyli nawet słowem się o niej zająknąć. Nie postradał zmysłów, choć oni pozwolili mu w to uwierzyć.
Adam i Wiki bezpowrotnie zawiedli jego zaufanie, bo nie sądził żeby potrafił im wybaczyć tak ogromne kłamstwo.
Pozostało mu tylko dowiedzieć się najważniejszego - gdzie jest jego rodzina.
*
Przemarznięty do szpiku kości brunet, ciągnąc za sobą granatową walizkę, zostawiał za sobą śnieżne ślady.
- Jesteś moją... - pozbył się drugiego buta, który już stał obok swej pary przy wejściu. - ostatnią deską ratunku. - wysapał, pocierając zmarznięte dłonie.
- Miło, że nie tylko mi psujesz niedziele. - Adam przypomniał sobie listę osób, których prosił o przenocowanie. Przemilczał, że nie była ona zbyt długa, a brat przyszedł mu na myśl jako pierwszy. - Wiktorie przeraziła wizja małżeństwa?
- Skąd wiesz?
- Powiedzmy, że... trochę ją znam. - spojrzał mimochodem na czerwone pudełeczko chowające się w otwartej kieszeni kurtki młodszego brata.
- Stary, przenocuj mnie kilka dni. - Adam rozsiadł się na kanapie, wyjmując po chwili zza pleców blaszany pojemniczek z kredkami. - Nawet mnie nie zauważysz.
- Jak na kogoś kogo właśnie rzuciła dziewczyna... - Andrzej wyszedł zza ściany kuchennej i postawił naprzeciwko brata zdobną karafkę. - jesteś wyjątkowo spokojny. - napełnił dwa naczynia.
- Mogłem się spodziewać odmowy. - wzruszył ramionami lekko przybity. - Wiki jest niezależna, a ja naruszyłem jej przestrzeń osobistą. - zamilkł.
- Na męskie smutki znam tylko jeden niezawodny sposób bracie. - Falkowicz wzniósł szklankę do ust, kiedy usłyszał za sobą kobiecy głos.
- Miałeś zawieźć nas do galerii. - spojrzał zaskoczony na Smudę. - Cześć Adam.
- Zamówię wam taksówkę. - odparł obojętnym tonem. Kobiety nigdy nie rozumiały męskiej solidarności i zwykłej potrzeby napicia się czegoś mocniejszego od czasu do czasu. Ot i mała rzecz, a wielka różnica obu płci.
- Mogę chociaż wiedzieć z jakiej to okazji? - Kasia podeszła bliżej i usiadła na boku kanapy, tuż obok Falkowicza. Ten odłożył jednak szklankę, czując że stracił ochotę na picie.
- Za was. - Adam spojrzał ponuro na kobietę i wypił whisky do dna. - I za nasze błędy. - dodał cicho, przez palący jego gardło alkohol.
Kasia spojrzała na profesora, szukając wyjaśnień, lecz te otrzymała dopiero późnym wieczorem, gdy Krajewski poszedł już spać.
- Trzeba im jakoś pomóc. - szczerze przejęta rozpadem związku owej pary, obmyślała jak doprowadzić do załagodzenia sytuacji.
- Nie będę się bawił w swatkę. Oni muszą to załatwić sami między sobą. - odparł stanowczo. Kasia przypatrywała się chwilę mężczyźnie spod ściągniętych brwi.
- Myślałam, że dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych. - odwrócił na nią swój wzrok, znad gazety.
- Nie bierz mnie pod włos, Kaśka. Już ja znam te wasze sztuczki. - zaległa chwila ciszy, a on powrócił do czytania medycznego artykułu. Jednak słysząc, jak Smuda przybliża się, nie potrafił skupić się już na treści.
- A może... - zarzuciła łokieć na oparcie i przekręciła nieznacznie głowę na bok. - jest ci to na rękę, bo masz słabość do Wiktorii? - zmrużyła oczy, patrząc intensywnie na oblicze Falkowicza. Ten spojrzał na nią zaskoczony, lecz nie dał się zbić z tropu.
- Pani mecenas jak zwykle ulega emocjom. - subtelnie uniósł jedną brew. - I przez zazdrość dochodzi do mylnych wniosków. - odłożył gazetę na bok. Ona uśmiechnęła się tajemniczo, a wzrok jej przyciągnęły jego usta.
- I vice versa. Bo to właśnie pan profesor uległ jako ostatni zazdrości. - jego kącik ust powędrował ku górze, a dłoń znalazła się na linii jej żuchwy. Na ułamek sekundy wstrzymała oddech, czując jak poddaje się pożądaniu. Była gotowa zgodzić się na wszystko i to pod wpływem ledwie chwili. Zbliżył się do niej, chcąc skosztować jej ust, kiedy przeszkodził im hałas z kuchni.
Andrzej spojrzał za plecy kobiety, dostrzegając tam Adama.
- Nie przeszkadzajcie sobie. - mruknął, łapiąc butelkę szkockiej i zabierając ją do swojego pokoju.







Opóźnienia, opóźnienia... zbliżają się egzaminy, więc będą kolejne. Niestety. Ale robie co mogę, żeby w miare regularnie pisać.

No więc akcji ciąg dalszy. Mimo że tajemnica nadal takową pozostaje, to chyba jednak pojawiło się coś nowego, hm?





środa, 21 grudnia 2016

Amnezja, Rozdział 5, część 2.


  Podrygując palcem do rytmu swej ulubionej muzyki klasycznej, stukał nim co raz w obicie kierownicy. W powietrzu unosiła się przyjemna woń wanilii, a słońce rozgrzewało wyziębione szyby auta. Wzdychając po raz kolejny w ciągu zaledwie dziesięciu minut postoju, rozejrzał się raz jeszcze wokół auta. Nie dostrzegając nikogo, wrócił do pogwizdywania symfonii. Lecz trochę mocniejszym i zbyt szybkim tempem. Uniósł raz jeszcze lewy nadgarstek, na którym swobodnie zwisał zegarek w złotym odcieniu.
Odnotowując trzynaście minut spóźnienia, postanowił sięgnąć po telefon komórkowy i jednak zadzwonić do Kasi. Lecz zaniechał tego, gdy dostrzegł we wstecznym lusterku wyczekiwaną spóźnioną. Odetchnął pełną piersią, choć być może zbyt wcześnie. Bo zaraz za uśmiechniętą kobietą z kancelarii wybiegł równie szeroko szczerzący się mężczyzna. Podał jej coś, o czym zapewne zapomniała, a ta odwdzięczyła się promiennym wyrazem twarzy. Oboje rozmawiali z sobą nie szczędząc sobie spouchwalania, co Falkowicz zauważał gołym okiem.
I nie spodobało mu się to. Patrząc na współpracownika Smudy doskonale widział, jakie tamten ma wobec niej zamiary. Nie próżnuje w środkach wyrazu i perfidnie dąży do osiągnięcia celu. Kasia natomiast bezwstydnie poddaję się temu facetowi, odpowiadając uśmiechem na żałosne próby flirtu. Lecz może ona nie była niczemu winna, tłumaczył sobie Andrzej. Nie dostrzegała jaką zabawką się stała w rękach nic nie wartego mężczyzny.
Już był gotów spławić faceta, kiedy w końcu rozeszli się w swoje strony. Kasia wsiadła do auta, zadowolona zapinając pasy i ściskając w dłoniach telefon. Andrzej spojrzał kątem oka na jej uśmiechniętą twarz i komórkę, którą zapewne wcześniej zostawiła w kancelarii.
- Myślałem, że jesteś za bystra na takie sztuczki. - mruknął, włączając się powoli do ruchu.
- O czym mówisz? - zmarszczyła cienkie brwi. On jednak milczał przez krótką chwilę, ale tylko po to, by bezpiecznie zmienić pas ruchu na lewy. Dodając gazu, dokończył w końcu składaną wcześniej myśl.
- O sztuce flirtu, kochanie. - odrzekł swobodnie spod uniesionych brwi. - Tamten dżentelmen nie miał o niej zielonego pojęcia. - wystukał palcami na skórze swej kierownicy mocniejszy akord Mozarta i z pozornym spokojem przemieszczał się prostą drogą po centrum Warszawy.
- Czyżby zazdrość przemawiała przez profesora? - zaśmiała się perliście, na co Andrzej odpowiedział jej pobłażającym spojrzeniem.
Zdumiała ją reakcja mężczyzny. Nie sądziła, że jest on zdolny do tak zaborczych uczuć, choć są one nadal skrzętnie ukrywane.
- Skąd. - wzruszył ramionami niby obojętnie, chcąc wyplątać się z tej niezręcznej sytuacji. - Po prostu radze ci na niego uważać.
- Jacek jest niegroźny. - wtrąciła.
Tylko dzięki starej znajomości udało się jej wrócić do zawodu. Szukając pracy natknęła się na kancelarię dawnego przyjaciela z czasów akademickich. Mając małą nadzieję na to, że Jacek przypomni sobie dziewczynę, która z czasem stała się jedną z lepszych studentek na roku. Szczęście jej dopisało, a mężczyzna szukał kogoś na zastępstwo za ciężarną koleżankę. Smuda nie mogła odrzucić takiej propozycji, mimo że była ona jedynie tymczasowa. W jej sytuacji nie należało wybrzydzać, wiec przyjęła pracę bez większego namysłu.
Falkowicz doskonale wiedział o wszystkim, co nie uspokajało go ani trochę. Wręcz przeciwnie. Wyczuwał w nim wszystko co najgorsze, podejrzewał o nieczyste zamiary, sam w końcu wiedział jak działa męski instynkt.
- Jasne. - skręcił w uliczkę prowadzącą do Leśnej Góry, dokąd droga była już prosta. - Przecież to widać na pierwszy rzut oka. - ironizował.
- Wiesz, nie każdy czaruje, zaciąga do łóżka i znika z twojego życia, nie pozostawiając słowa wyjaśnienia. - odgryzła się, rzucając oczywistą aluzję. Jednak po chwili, trochę skonsternowana, zerknęła na milczącego Andrzeja. Mieli naprawiać swoje relacje, a ona właśnie oddała cios poniżej pasa. Przymknęła na chwilę oczy, złudnie licząc na cudowne wymazanie wypowiedzianych słów. Przeszłość to zamknięty rozdział, już dawno się z nim nie utożsamiała. Falkowicz także się zmienił.
- Miło słyszeć, że wróciła ci wiara w męską rasę. - mimo tak spokojnie brzmiących słów, miała pewność że uderzyła w punkt, który przez niepisane zasady powinien zostać nienaruszony. Straciła ochotę na dalsze potyczki słowne. Siedziała w ciszy, wypatrując znaku z liczbą kilometrów, jaką przyjdzie jej pokonać w niezręcznej ciszy.
   Zajechali w końcu pod budynek szpitala. Ku zaskoczeniu Kasi, Andrzej także wysiadł z auta.
- Wracaj do domu. Teraz moja kolej. - zatrzymała się jeszcze tuż za otwartymi drzwiami od strony kierowcy. Falkowicz sięgnął po teczkę, mając w głowie wcześniej wymyśloną wymówkę.
- Pamiętam. - wzruszył ramionami, wędrując wzrokiem gdzieś za plecami kobiety. - Zapomniałem wziąć ważnych dokumentów. - Chciał ją minąć i zakończyć tę konfrontację, lecz widać nie było mu dane. Kasia podążyła za nim, czemu dały znać wysokie obcasy, roznoszące swój stukot w najbliższej okolicy.
- Daj spokój, siedziałeś z nią od rana. - nakłaniała, równając się z nim, na co taktownie pozwolił zwalniając tempo.
- Nawet do niej nie zajrzę. - zarzekał się.
- Wracaj do domu. - nie wierzyła. Spojrzał na nią i wiedziała, że słusznie. - Sam wpadłeś na taki układ. - upominała.
- Bo smarkula nie dała mi innego wyboru! - wybuchł, lecz na jego twarzy nie malowało się nic na kształt gniewu. Zaskakujące, ale można było na niej dostrzec jedynie troskę. I może bezradność. - A ją trzeba pilnować, żeby nie wychodziła z tego cholernego łóżka. - dodał, czym wywołał lekki uśmiech u Kasi, rozczulający warto dodać.
Kobieta nie wiedziała jednak, że Andrzej zorganizował Matyldzie znacznie lepszą opiekę, niż oficjalnie sądzono. Jako że martwił się o małą, do czego jednak nie przyznawał się w prost, to postanowił znaleźć ludzi, którzy poinformują go o zachowaniu i stanie dziewczynki przebywającej na oddziale.
A ta często lekceważyła zalecenia lekarskie, które jasno mówiły, że powinna leżeć. Trafiła tam w końcu z dużą gorączką i ciężkim kaszlem co ostatecznie zostało zdiagnozowane jako zapalenie płuc.
- Ona się nudzi, Andrzej.
- To ją nie usprawiedliwia. - odrzekł surowo, zatrzymując się na chwilę w drodze do gabinetu. - Trzeba było nie latać z gołą głową w taką pogodę.
Smuda w odpowiedzi westchnęła cicho i podeszła krok bliżej mężczyzny, sięgnęła dłonią w stronę jego klatki piersiowej. Zawahała się na moment, choć trudny do dostrzeżenia i strzepnęła mały paproch z idealnie czystego płaszcza profesora.
- Ugotuj jakiś obiad, hm? - wygięła w łuk swe czerwone usta i zarzucając włosami wróciła w stronę oddziału dziecięcego, zostawiając po sobie zapach waniliowych perfum.
    Nie potrafił odjechać, nie sprawdzając wcześniej, jak sprawuje się jego córka. Szedł w stronę oddziału, wiedząc że Kasia powinna dotrzeć tam już jakiś czas temu. Jego zszargane nerwy ukoiłby zaledwie widok spokojnie leżącej na swoim miejscu dziewczynki, lecz w przypadku Matyldy trudno o jakiekolwiek podporządkowanie się.
W szpitalu szybko złapała kontakt z innymi dziećmi. Uciekała z nimi do jednej sali, gdzie bawili się w całym zgromadzeniu. Pielęgniarki próbowały rozprawiać z takimi zbiegowiskami, lecz były bezradne wobec rozochoconych dzieci. Trudno było mówić o powrocie do zdrowia w takich warunkach. Dlatego Falkowicz starał się pilnować dziewczynkę, kiedy to jemu przypadał dyżur nad małoletnią, lecz bał się że odchodząc od jej szpitalnego łóżka, matka na powrót będzie jej pobłażać. Tak też chcąc zachować środki ostrożności poprosił personel, aby zważał na dopilnowanie dzieci, w szczególności jego Matyldzi.
Odetchnął z ulgą, kiedy jednak przez uchylone lekko drzwi do małej sali zobaczył spokojnie leżącą dziewczynkę i Kasię siedzącą bokiem do niego. Szanując wolę Smudy, chciał odejść, lecz zaintrygowany jakimś zaczątkiem toczonej w środku rozmowy, zaniechał tego.
- Beze mnie też musieliście udawać?
- Nie udajemy. Naprawdę się szanujemy, kotku. - pogłaskała mała po głowie, lecz dziewczynka nie wierzyła słowom matki.
- Tylko udajecie parę. - mruknęła rozczarowana. - A co będzie jak prokurator da nam wreszcie spokój?
- Wtedy nikt nam cię już nie zabierze. - Kasia starała się zachować spokojny ton.
- Mamo? - zaczęła po chwili.
- Tak kochanie?
- Dlaczego nie chcesz być z Andrzejem? Przecież można z nim pogadać. - zaległa cisza. Falkowicz z szybszym biciem serca wsłuchiwał się w życzenia nastolatki.
- To nie jest takie proste. - westchnęła w końcu kobieta.
- Właśnie, że jest. - upierała się dziewczynka, podnosząc się na łokciach. - Tylko musisz go kochać. - wyjaśniła.
- Matylda... Andrzej bardzo wiele dla nas robi. Ale najbardziej kocha ciebie. - mała ściągnęła brwi słuchając Kaśki. - My będziemy jedynie przyjaciółmi. I zrobimy wszystko, żebyś była szczęśliwa. Bo tak naprawdę tylko o ciebie nam chodzi. - cofnął się o krok, zmieszany rozglądając się, czy aby ktoś na korytarzu nie obserwuje jego poczynań. Choć zapewne i tak nie dostrzegłby nikogo, bo niewiele dostrzegał w tamtej chwili. Czuł tylko dziwną pustkę. I zagubienie.
*
- Kaśka... - zachłysnął się powietrzem jak wynurzony spod tafli wody, mając nadal przed oczami wygląd kobiety ze snu.







Done. Tym razem na tapetę wzięłam stosunek jaki miał do Kasi, czy taki oczywisty?





sobota, 17 grudnia 2016

Amnezja, Rozdział 5, część 1.


Pragnął zapewnić sobie dyskrecję. Na wizytę kontrolną nie zgłosił się zatem do Leśnej Góry, lecz do specjalisty neurologa doktora Antoniego Feliksa. Mimo swojego młodego wieku, bo warto zauważyć że był zaledwie w wieku profesora, nabył ogromne doświadczenie w swej dziedzinie. Pracował z najlepszymi, a jeden z nich stał się tego dnia jego podopiecznym.
Pochylony nad dłońmi złożonymi w pięść, przyglądał się swej ledwie dostrzegalnej siatce naczyń krwionośnych. Blada dłoń pomalowana czerwoną pajęczyną, przysłonięta została jakimś cieniem. Podniósł swe wyrwane z namysłu spojrzenie i ujrzał wyczekiwanego specjalistę.
- Długo każesz na siebie czekać. - Antoni uśmiechnął się przepraszająco.
- Marudzisz Andrzeju. - profesor wstał z krzesła, zapinając w swym odruchu lewą dłonią guzik granatowej marynarki, a prawą ściskając ze starym znajomym w geście powitania. - Z ubezpieczenia miałbyś u mnie termin za kilkanaście lat. - uśmiechnął się ciepło, klepiąc jednocześnie przyjaciela w ramię. - Co się dzieje?
- Nie tutaj, Antoni. - Andrzej zawiesił wzrok na nogach jednej z przechodzących pielęgniarek. - To zbyt delikatna sprawa, by dzielić się nią z publiką. - spojrzał na mężczyznę z gasnącym już lubieżnym uśmieszkiem. - Niecierpiąca zwłoki.
Neurolog zaprosił go zatem do swego gabinetu, by tam mogli w dyskrecji zmierzyć się z problemem Falkowicza. Lecz zakłopotany Andrzej nie potrafił przyznać się do niego od tak.
- Mam pacjenta... - zaczął niepewnie
- A nawet całe tuziny. - zawtórował Antonii. Profesor spojrzał na dawnego przyjaciela z ukosa i przysiadł w końcu na krześle. Zaciskając szczęki, rozprawiał o czymś gorączkowo w myślach, a Feliks cierpliwie czekał.
- Jakiś czas temu miałem wypadek. - wyznał z niekrytą powagą, patrząc lekarzowi prosto w oczy, czym zaskoczył neurologa. Zmarszczył on swe krzaczaste brwi i pochylił się nad biurkiem.
- Zatem to nie jest spotkanie prywatne, a wizyta. - nie przytaknął, nie uznał tego za potrzebne. Jedyne czego pragnął, to rozwiązać zagadkę, która dręczyła jego skołowany umysł. Odwrócił jedynie wzrok, czując że tylko przyjaciel jest mu w stanie pomóc.
- Masz ze sobą wyniki badań?
- Nic tam nie znajdziesz. - odrzekł gorzko. - Są świetne. - oznajmił jak wyrok. Bo czy to nie świadczyło o tym, że jego dolegliwości nie są kwestią fizyczną, a czysto psychiczną? Że dawny uraz obudził uśpioną chorobę psychiczną, która jest we wczesnym, ale jakże już silnym stadium?
- Więc w czym problem? - Antoni gotów wyzwać znajomego, za niepotrzebne podniesienie mu ciśnienia, wzmocnił nieco głos. Zaczynał się martwić o Andrzeja, a okazało się, że ten drwił sobie z niego. Ale gdy ujrzał ten beznadziejny wyraz twarzy profesora uznał, że szkopuł tkwi w zgoła czymś innym.
- Mam dość duży zanik pamięci, sięgający prawdopodobnie trzech lat. - Neurolog zainteresował się szczerze. Gotów był pomóc Andrzejowi, lecz nie rozumiał, jak lekarz tej klasy mógł zapomnieć o takiej drobnostce, jak przedstawienie kluczowych badań.
- Dlaczego w takim razie nie zabrałeś ze sobą ostatniej tomografii. - zdenerwowany zrugał pacjenta, za jego nieodpowiedzialność.
- Ależ proszę bardzo, wszystko mam w pamięci. - uśmiechnął się sztucznie podirytowany Falkowicz. - Mogę ci przedstawić opis, chcesz? - napotkał wzrok Antoniego. - Wszystko w porządku. - dodał gardłowo, podrywając się na nowo z krzesła.
- Nie wierze ci. Coś musiało spowodować tę amnezję. - tłumaczył lekarz. - Miałeś uraz głowy podczas tego wypadku? No dorobiłeś się, dajmy na to, krwiaka? - Antoni zwrócił twarz, na jego nieszczeście, ku oślepiającym promieniom słonecznym, wywołując tym samym u siebie krzywy grymas. Nie mógł przez to dostrzec iskry nadziei na obliczu Falkowicza.
- Był, ale zdążył się wchłonąć. Nie wywołałby... - zawahał się, bo wiele razy analizował swój przypadek, nawet ślęcząc przy własnych wynikach po nocy. Nie znalazł niczego w badaniach tomografii, niczego, a jego lekarze prowadzący tylko potwierdzali co sam tam widział. - Myślisz, że to przez krwiaka? - Antoni mógł jedynie gdybać. Na tym polu był bezradny bez twardych dowodów medycznych. Widząc przyjaciela na skraju załamania, postanowił takowe zebrać.
- Wyglądasz jakby ci na nim zależało. A to przecież poważny uraz.
- Ale wyjaśniłby, skąd ta przeklęta luka w pamięci! - wyrzucił, zdenerwowany. Krzyk ucichł, a w chwili ciszy słychać było jedynie skrzeczenie fotela doktora Feliksa. Mężczyzna podszedł do profesora, swojego kolegi z czasów studiów i stanął obok niego, zakładając dłonie za sobą. Spojrzał za okno, gdzieś w kierunku, który upatrzył sobie także jego pacjent i odrzekł spokojnym głosem.
- Napijemy się mojej nalewki. Ale najpierw mała tomografia.

Gdy zobaczył wyniki, pożegnał się już ostatecznie z nadzieją na swoją poczytalność. Najmniejszy nawet ślad nie pozostał po dawnym krwiaku. Prezentował się jako okaz zdrowia, choć gotów był podważyć tę tezę.
- Goi się na tobie jak na psie. - Antoni poklepał profesora po ramieniu.
- Dlaczego nie pamiętam w takim razie... - swojej żony? Kim właściwie była kobieta, która mieszkała z nim, i której dziecko najprawdopodobniej... tolerował? Irytująca pustka w jego głowie nie pozwalała na przypomnienie sobie jej twarzy i nawet imienia. Tak samo było z małą nastolatką. Zatarte obrazy nękających snów pozostawiały po sobie przede wszystkim wrażenia. Znał ich treść, lecz to za mało, by wywołać wspomnienia na jawie.
Po raz kolejny poległ, próbując przypomnieć sobie ostatnie kilka lat.
- Amnezja ma różne oblicza. To wbrew pozorom zagadkowe zjawisko, na które niewiele możemy my neurolodzy poradzić. - Andrzej zacisnął wargi, przybierając spojrzenie pozbawione emocji.
- A we śnie?
- We śnie? - Antoni zmrużył oczy zdumiony. - Masz przebłyski we śnie? - nie trzeba było głębokiej analizy, by dojść do wniosku, że doktor Feliks spotyka się z takim przypadkiem po raz pierwszy.
- To raczej... pełne obrazy. Jak dokładne opisy przeszłości. - zwariował, po co w takim razie te pytania?
- Niesamowite. - westchnął Antoni.
- Ta? Chcesz się zamienić? - kpiną nie zraził przyjaciela. Lecz podirytowany i zrezygnowany Andrzej nie miał już ochoty na dalszą rozmowę. - Daruj nalewkę przyjacielu, muszę już wracać. - przywołał na twarz sztuczny uśmiech i uścisnął dłoń lekarza. - Może następnym razem. - był przekonany, że ten nie nastąpi. Zwrócił się już w stronę wyjścia z gabinetu, gdy usłyszał za sobą głos.
- Zaczekaj narwańcu! - Andrzej odwrócił się więc i spojrzał na rówieśnika, który wyglądał na co najmniej dziesięć lat starszego. Wyraźnie zarysowane zmarszczki wokół oczu, dopiero teraz je dostrzegł. I błyszczące pasemka siwych włosów. Panowie mimo tego samego wieku wyglądali jak ojciec z synem. - Powiedz mi... - zamyślił się chwilę. - co wywoływało te sny? - Andrzej zaskoczony pytaniem wzruszył po chwili ramionami, nie do końca przekonany do czego Antoni zmierza.
- Nic.
- Nie, na pewno coś było. Przypomnij sobie. - Doktor Feliks lata nie widział tak ciekawego przypadku, jeśli w ogóle tak to można ująć. Ale poczuł, że musi pomóc, choćby sprawa wydawała się nie wiadomo jak beznadziejna.
- Sen zazwyczaj wywołuje zmęczenie. - odrzekł z pobłażliwością. - Idąc tym tropem, udowadniasz dlaczego nie zrobiłeś profesury, Antoni. Dziwi mnie tylko skąd u ciebie tytuł lekarza. - mężczyzna znał złośliwą naturę Falkowicza, to też puścił tę uwagę mimo uszu.
- A może nadmierne zmęczenie? Andrzeju musisz pogłębić sen, powinieneś śnić głębiej. Rozumiesz co mam na myśli? Wtedy zaczniesz pamiętać treść, powinieneś... - Profesor poklepał przyjaciela po ramieniu i pożegnał się z nim.
Być może Feliks postarzał się i powinien odejść od praktykowania zawodu? Zawiódł się, miał ochotę się poddać. Ostatnia deska ratunku okazała się przestarzała, kiedy on spadał na samo dno. Nie miał siły na życie w amoku. Chciał aby cały ten koszmar stał się już przeszłością.

Ułożył się wygodnie na łóżku, założył dłonie za głową, a nogi na siebie. W sypialni panował na wpół mrok, rolety zostały zasłonięte do połowy. Spod nich wlatywalo jeszcze intensywne światło księżyca, które szczęśliwie ominęło gałęzie suchych drzew w ogrodzie.
Myślał, a jedyne co go jeszcze intrygowało, to ta kobieta z przeszłości. Jeśli była ona kimś ważnym, to dlaczego w takim razie odeszła? Co więcej - w jakich byli stosunkach? Wydawałoby się, że to oczywiste, w końcu powierzyła mu opiekę nad córką, najcenniejszym co miała. No i mieszkali razem; tyle zdołał wyciągnąć ze snów, które go nawiedziły.
Czy ją kochał?
Tego obawiał się najbardziej. Bardziej niż choroby psychicznej.
Ale skoro obie odeszły, to nie mogły go kochać. Idiotyczne były te myśli... przecież jego nie można pokochać.
Natchnęło go coś nagle i zajrzał do szafki nocnej. Wyjął z niej fiolkę pełną leków i począł wyjmować podłużne tabletki, jedna po drugiej. Wysypał w końcu całą zawartość na kołdrę i rozmyślał.
Może stary przyjaciel miał rację? Może warto śnić intensywniej?






Na razie tyle ile mam. Dalsza część jutro, bądź we wtorek. Mam nadzieje do szybkiego zobaczenia ;)





piątek, 16 grudnia 2016

Fragment rozdziału 5.

[ AKTUALIZACJA! Drugi fragment niżej! ]

"(...)
-Długo każesz na siebie czekać. - Antoni uśmiechnął się przepraszająco.
- Marudzisz Andrzeju. - profesor wstał z krzesła, zapinając w swym odruchu lewą dłonią guzik granatowej marynarki, a prawą ściskając ze starym znajomym w geście powitania. - Z ubezpieczenia miałbyś u mnie termin za kilkanaście lat. - uśmiechnął się ciepło, klepiąc jednocześnie przyjaciela w ramię. - Co się dzieje?
- Nie tutaj, Antoni. - Andrzej zawiesił wzrok na nogach jednej z przechodzących pielęgniarek. - To zbyt delikatna sprawa, by dzielić się nią z publiką. - spojrzał na mężczyznę z gasnącym już lubieżnym uśmieszkiem. - Niecierpiąca zwłoki."

"-Kaśka..."



Widzimy sie pod następnym rozdziałem?


niedziela, 11 grudnia 2016

Amnezja, Rozdział 4

Nie sposób jednym słowem opisać jego samopoczucia. Z jednej strony odczuwał strach, że umknęło mu coś ważnego, że zapomniał o czymś naprawdę istotnym. Tkwił w błędzie, z którego nikt nie raczył go wyprowadzić. Żal? Owszem, lecz kamuflowany gniewem. Jakże podłym byłoby ukrywanie przed nim czegokolwiek, zatajanie informacji tak... znaczących.
Gubił się. Bo była także druga strona. Co jeśli... a jeśli tracił zmysły? Jego trzeźwość umysłu została poddana nielichej próbie, rzucając go w wir nieprawdziwych wizji. Pogrążając profesora, niszcząc go od wewnątrz. Depcząc jego zasady i podsycać wątpliwości. Bo zawsze żył w przeświadczeniu, że rodzina nie jest mu pisana. Nigdy jej nie posiadał i nie zamierzał posiadać. A jeśli ją miał? I jakimś cudem wyparł z pamięci tak drobny szczegół? Bo czy to możliwe? Czy możliwe jest pokochać i zapomnieć od tak?
Uderzył z całej siły pięścią w stół i zaczął kluczyć po mieszkaniu. Nerwowo gładził kości żuchwy, nie opierając się dłonią o żaden włos zarostu. Myślał gorączkowo nad swymi halucynacjami sennymi, jak zwykł nazywać owe wizje. Nie wierzył im, ale coraz mniej. Stawały się tak realne, że aż bardziej prawdopodobne niż jawa.
Nie, po prostu zwariował.
Od dawna wiadomo, że mózg to organ o niezbadanych możliwościach. Szacuje się, że wykorzystujemy zaledwie pięć procent jego możliwości. Co zatem z całą resztą? Wiele już wiemy, lecz jeszcze więcej jest do poznania. Ten niesamowity narząd właśnie dał znać o swojej nieograniczoności. Tylko dlaczego tak perfidnie i dlaczego w tak bezsensowny sposób?
Pociągnął dłonią splot bordowej tkaniny pod szyją i wlał do gardła gorzki trunek szkockiej. Skrzywił się nieznacznie, gdy poczuł jej smak na końcu języka i w końcu gdy alkohol przyjemnie palił w okolicy mostkowej. Rozlała się fala gorąca, choć niezależna od stanu upojenia. Gorączka myśli miała takie działanie i całkowicie stał się jej poddany. Nie mógł zatrzymać uporczywych domysłów, było już na to za późno, o wiele za późno.
- Musi być jakiś sposób... - rzekł, przełamując ciszę. Po raz kolejny odnalazł opuszkami palców żuchwę, przejeżdżając nimi aż do kości jarzmowej. - Musi być. - otworzył okno tarasowe, by zaczerpnąć z dworu chłodnego powietrza poranka. Na zegarze wybijała dopiero szósta, lecz on nie spał o wiele dłużej. Może nawet w ogóle tego nie robił tej nocy, gdyż ciężko mu było zasnąć po tym, co odnalazł ostatniego wieczoru. Był to dowód na to, że powinien przynajmniej sprawdzić, czy cokolwiek z jego snu jest prawdą. Lecz należy dokonać tego dyskretnie. Tak aby nikt nie posądził go o psychozę. Nikt inny, bo on sam zrobił to już dnia poprzedniego.
Zaciągnął pełne płuca tej mieszaniny gazów, by zmrozić tlenem wszystkie szare komórki. Potrzebował rozwiązania dla tego problemu. Musiał dotrzeć do sedna zagadki, bo zwariuje.
Nalał sobie kolejną już szklankę gorzkiego płynu, z ulotną nadzieją, że pomoże mu on w kojarzeniu.
I otworzył w końcu szeroko oczy. Zawisł tak w bezruchu na chwilę, a moment później odłożył niedbale na skraju stolika pustą szklankę. Pobiegł czym prędzej na piętro, by znaleźć pomieszczenie na samym końcu korytarza. Nie zatrzymując się, pchnął wybrane drzwi. Znalazł się w miejscu, gdzie przechowywane były między innymi stare albumy rodzinne. Nie miał tego wiele, lecz kilka zdołał przywieźć z domu jego rodziców, jeszcze przed laty. Właściwie były tam pamiątki należące przede wszystkim do państwa Baranów, ale mimo wszystko tliła się w nim ta nadzieja na odnalezienie jakiejś wskazówki, dotyczącej nie tak dawnych czasów. Być może skrywało się tam coś, co dowodziło istnienia... jego rodziny.

Odwiedziła go Wiktoria wraz z ze swym przyszłym małżonkiem, a jego bratem, warto zaznaczyć. A podkreślone zostaje tutaj to pokrewieństwo, gdyż nie można było uwierzyć, że ci naprawdę są rodziną. Uśmiechają się, lecz w tych wesołych grymasach widać fałsz. Poklepują po plecach, raz serdeczniej, raz słabiej, ale jakby nieszczerze. Opowiadają o swych przygodach podczas przezabawnych przygotowań do ślubu, a Falkowicz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest grą.
Z politowaniem obserwował ich entuzjazm i przytakiwał z grzeczności. Bo zastanawiał się jak długo jeszcze zamierzają tak go okłamywać.
- Dobrze, do rzeczy. - odezwał się w końcu. - Czym zawdzięczam tę uroczą gościnę. - uśmiechnął się zjadliwie, wcale nie miał ochoty na rodzinne odwiedziny.
- Mówiłem ci, że tak będzie? Trzeba mu było wczoraj powiedzieć. - rzucił Krajewski, patrząc z wyrzutem na wybrankę. Ona jedynie przewróciła oczami, poprawiając spadające na oczy kosmyki rudych włosów. Andrzej za to zaciekawił się kierunkiem w jakim zmierzała owa rozmowa. Czyżby to teraz postanowili wyznać mu co wiedzą? Nie zakładał, że opowiedzą mu większości, bo wątpił aby ją znali. Nie dopuszczał nikogo do tak intymnego życia prywatnego, ale sądził że nawet choćby szczątkowa wiedza, była w ich posiadaniu.
- No, co macie na sumieniu?
- To nie my tutaj jesteśmy od brudnego sumienia. - wtrącił Adam, tonem jak obrażone dziecko. Jednak zaraz potem skrzywił się jakby z bólu i spojrzał z wyrzutem na Wiki.
- Chcieliśmy cię po prostu prosić o to, żebyś był świadkiem na naszym ślubie. Sam rozumiesz.
- Rozumiem. - uśmiechnął się w końcu ze zrozumieniem w stronę Wiktorii, wcale szczerze. Oparł się o krzesło plecami i ułożył wyciągnięte dłonie przed sobą na stole. Począł przebierać palcami i lustrować wyczekujących na odpowiedź gości. - Skoro Adamowi tak bardzo zależy...
- Jezu, mógłbyś już sobie darować? - darował. Z autentyczną powagą spoglądał to na brata, to na przyszłą bratową i ani myślał spuścić wzrok. - Przełożyliśmy date ślubu, żebyś ty mógł na nim być. Bo wyobraź sobie, że mi na tobie zależy. - warknął z wyrzutem. - I mam gdzieś kto będzie tym cholernym świadkiem, ale na ślubie musisz być. - Wiktoria bała się spojrzeć w oczy Falkowiczowi, a szkoda. Bo nie dostrzegła jak jego spojrzenie topnieje. Choć wyraz twarzy nie zmienił się, to spojrzenie wyraźnie złagodniało.
- Zależy ci na mnie. - pomyślał chwile. - Dobrze, zgadzam się. - Consalida przypomniała sobie o oddychaniu, a Adam cieszył się, że mieli to z głowy.
- Ale skoro ci tak zależy... Chociaż może to jest to, dlaczego ukrywaliście przede mną kilka faktów. - mówił powoli, a błysk czegoś na kształt strachu w oczach gości uświadomił mu, że warto iść za ciosem.
- O czym ty mówisz, Andrzej. - profesor zaśmiał się w głos .
- Nie rozśmieszaj mnie bracie. - posłał mu pełne politowania spojrzenie, a po chwili dodał z powagą. - Doskonale wiesz o czym mówię. - para lekko skonsternowana wyczekiwała na dalsze oskarżenia. Zapewne spodziewali się, że kiedyś do tego dojdzie, bo z nieadekwatną cierpliwością spoglądali po sobie.
- Mieszkała ze mną dziewczynka. - zaczął, a narzeczeństwo wstrzymało oddech. - Nastoletnia, jeśli to ma wam pomóc.
- Chcieliśmy ci powiedzieć. Po tym jak zorientowaliśmy się, że ich nie pamiętasz. Ale... - Wiktoria chwyciła dłoń Adama, by dodać sobie otuchy. - uznaliśmy, że tak będzie lepiej.
- Ich? - nie był jeszcze pewien, czy powinien wiązać sny z rzeczywistością. W końcu to tylko wytwór imaginacji, ale to co odkrył... niezaprzeczalnie łączyło się w całość.
- Jej matka. - dodała spokojnie, notując w pamięci, że szwagier dopiero dochodził prawdy. Andrzej wstał wyraźnie poddenerwowany i tak jak wcześniej podszedł do okna, głęboko rozmyślając. Miał przed oczami dwa sny, które nawiedzały go od czasu wybudzenia się ze śpiączki. Dwa sny, które stawały się bardziej prawdziwe niż jawa. Teraz okazywało się, że te mogły być jawą. W najdziwniejszy sposób odzyskiwał utracone wspomnienia i wracał do czegoś, co ukazywało się zupełnie inną prawdą.
- To była moja córka? - odezwał się w końcu, gotów na zderzenie z przeszłością. Nie widział twarzy narzeczeństwa, ale przejmująca cisza, pomogła mu w wyobrażeniu sobie tego widoku. Założył dłonie za plecami i zadarł głowę w stronę oślepiającego słońca. - A więc córka.
- Nie. - odezwał się Adam. - Matylda nie była twoją córką. - urwał. Falkowicz obrócił się nagle, zaskoczony usłyszanymi słowami.
- Jak to? - żadne nie było w stanie spojrzeć mu w oczy. A więc jednak sny nie były do końca prawdą. Zupełnie się pogubił, ale... ulżyło mu. Nie miał dziecka, o którego istnieniu nie miał pojęcia. No i to składało się w jakąś całość, bo jeśli ta Matylda byłaby jego córką, to wspomnienia z nią miałby co najmniej z kilkunastu ostatnich lat.
- Mieszkała z tobą, ale córką nie była. - Adam wzruszył ramionami. - Kaśka cie trochę wykiwała, ale zachowałeś się jak należy i zaopiekowałeś małą. - uniósł brwi. Nie sadził, że jest gotów do aktów altruizmu. Szczególnie jeśli wchodzi w grę opieka nad dziećmi.
- Andrzej...
- Co się z nimi stało? - to pytanie, choć oczywiste dopiero teraz zaczęło go dręczyć. I niewytłumaczalny strach spłynął na mężczyznę. Co jeśli ich zniknięcie ma związek z tym nieszczęsnym wypadkiem?
- Odeszły.
- Tyle się domyślam, ale gdzie? - zaczął się denerwować, to też coraz bardziej podniesionym głosem począł mówić. - Przeprowadziły się na drugi koniec Polski, znalazły innego sponsora...
- Nie mów tak! - rudowłosa nie wytrzymała. - Nie masz pojęcia...
- Więc mi wyjaśnij! - podszedł do niej. - Gdzie one teraz są? - opuściła głowę, a nie mając przez chwilę odpowiedzi, sięgnął po trzymane w kieszeni spodni kartki. Rozłożył przed nią pierwszą, a zaraz potem drugą. Uderzył w nie palcem i z zaciekłością dążył do uzyskania informacji.
- To jedne co po niej mam. Matyldzie, tak? - Wiktoria podniosła wzrok znad rysunków nastolatki, na których przedstawiona była szczęśliwa rodzina i spojrzała na profesora załzawionymi oczami. Jeden z nich znała aż za dobrze, bo sama towarzyszyła dziewczynce podczas jego powstawania. Była to laurka na urodziny Falkowicza; Andrzej z pewnością spostrzegł datę w rogu kartki.
- Ile czasu straciłem Wiktoria? - dopytywał.
- Trzy lata. - wyznała.
To zdecydowanie zbyt długi okres czasu. Cofnął się, nie tłamsząc już kobiety tak bardzo. Odetchnęła, czując jak drżą jej kolana.
- Pamiętam przeszczep, powrót do operacji... - wyliczał, nie mogąc jednak uświadomić sobie momentu, w którym wspomnienia się urywają.
- Wygląda na to, że z jakiś powodów wyparłeś z pamięci dziewczyny. - odezwał się Adam. - Ale nie licz na to, że pomożemy ci w odzyskaniu pamięci. Nie zwierzałeś mi się. Wiktorii tym bardziej. - dodał stanowczo. - Z czasem wszystko wróci. Musisz tylko czekać.
- Mogłem się tego spodziewać. - Adam w milczeniu zniósł pełne wyrzutu spojrzenie brata. Ale zdecydował nie mieszać się. Oboje z Wiki postanowili, że będzie lepiej, jeśli Andrzej zapomni o przeszłości. Bo gdyby tylko wiedział... sam wolałby nie pamiętać. Miał cholerne szczęście, że nie pamiętał.




Z góry przepraszam, że tak krótko.

Tajemnicy ciąg dalszy. Ale Andrzej tak tego nie zostawi. Widzi, że na Adama nie może liczyć z jakiś powodów, ale sam sobie też świetnie radzi. To tylko kwestia czasu, aż znowu zacznie śnić...






sobota, 10 grudnia 2016

Fragment rozdziału 4.



"Nie sposób jednym słowem opisać jego samopoczucia. Z jednej strony odczuwał strach, że umknęło mu coś ważnego, że zapomniał o czymś naprawdę istotnym. Tkwił w błędzie, z którego nikt nie raczył go wyprowadzić. Żal? Owszem, lecz kamuflowany gniewem. Jakże podłym byłoby ukrywanie przed nim czegokolwiek, zatajanie informacji tak... istotnych.
Gubił się. Bo była także druga strona. Co jeśli... a jeśli tracił zmysły? Jego trzeźwość umysłu została poddana nielichej próbie, rzucając go w wir nieprawdziwych wizji. Pogrążając profesora, niszcząc go od wewnątrz. Depcząc jego zasady i podsycać wątpliwości. Bo zawsze żył w przeświadczeniu, że rodzina nie jest mu pisana. Nigdy jej nie posiadał i nie zamierzał posiadać. A jeśli ją miał? I jakimś cudem wyparł z pamięci tak drobny szczegół? Bo czy to możliwe? Czy możliwe jest pokochać i zapomnieć od tak?"



Ciut dłuższy, bo i spoźnienie większe. Mam nadzieje do zobaczenia przy okazji pełnej wersji. ;)

niedziela, 4 grudnia 2016

Amnezja, Rozdział 3


Stan zdrowia profesora był bardzo dobry, co potwierdzały wszystkie wyniki badań. Żaden z lekarzy, którzy konsultowali jego wypis, nie znalazł nic co mogłoby zatrzymać Falkowicza na oddziale choćby dzień dłużej. Mężczyzna przyjął tę wiadomość z ogromną ulgą i już z samego rana ruszył po odbiór wypisu. Szczęśliwy, że nareszcie wróci do własnego domu, zapomniał o niedawnym koszmarze, choć pozostały po nim pewne ślady.
Odkąd tamtej nocy obudził się przeszyty niewytłumaczalnym dreszczem, każdego wieczoru walczył z bezsennością, zmieniając co raz swoją pozycję, czytając opasłe tomy nudnej literatury, a nawet pytając na boku Van Graafa, czy jest możliwe, aby jego objawy były skutkiem niedawno wchłoniętego w głowie krwiaka. Sądził, że mógł on uciskać pewne obszary, odpowiedzialne za kłopoty ze snem. Neurolog jednak uspokoił mężczyznę tłumacząc, że potrzeba czasu, aby także psychika uporała się z traumą.
- Jaką traumą? - zapytał wzburzony. - Jedyną rzeczą, która może wzbudzić u mnie traumę, jest bezsenność! - rzucił, po czym opuścił anestezjologa, trzymającego nad nim do niedawna pieczę. Oczywiście było to w pewnym stopniu nagięcie reguł szpitala, gdyż na internie królowała doktor Lena, lecz zawarto niepisaną ugodę, by to holender kontrolował przebieg leczenia Falowicza. Ten miał do lekarza większe zaufanie, a i poskromić czasem udało mu się trudnego podopiecznego. Tak wiec dla spokoju wszystkich to Ruud został godny tego zaszczytu. A to wiązało się z pewnymi konsekwencjami. Otóż gdy teraz Andrzej opuszczał gabinet van Graafa, w zdystansowanym holendrze zebrały się pewne podejrzenia. Czy aby skutki wypadku nie były poważniejsze niż sądzili wszyscy? Lecz wspomniał raz jeszcze badania tomografii głowy, które jednoznacznie wykluczały poważniejsze urazy. Mimo to coś musiało być przyczyną tak oczywistej teraz luki w pamięci, o jakiej Falkowicz widać nie miał pojęcia.

Wysiadł z taksówki, dając uprzednio kierowcy sowity napiwek. Profesor nie silił się na uprzejmości, to też wymruczane pod nosem jego "dziękuję" nie prosiło się o odpowiedź.
Taszcząc w prawej dłoni torbę podręczną od Gucciego, z ledwie dostrzegalną ulgą na twarzy pokonał drogę do drzwi jego domu. Nareszcie wrócił do siebie. Będzie mógł zachowywać się swobodnie, nie będzie zależny od stada nadopiekuńczego personelu medycznego. Westchnął z irytacją na wspomnienie jego pielęgniarki. Z niewiadomych przyczyn nie chciałby spotkać jej po raz kolejny na swojej drodze. Być może byłaby to dla niego sytuacja niezręczna, lecz nie wnikajmy. W każdym razie wolałby nie znajdować się po raz kolejny po drugiej stronie barykady, kłaść się na szpitalnym łóżku.
Całe szczęście czuł się wyśmienicie. Niewykluczone, że znaczny wpływ na to miało jego samopoczucie.
Wnętrze wyglądało jak opuszczone, zapewne nikt tam nie zaglądał, kiedy Falkowicz niedomagał. Meble pokrywał kurz, a światło odbijało się smętnie na drewnianej podłodze. Przedzierało się ono zza gołych okien, choć przez chwilę miał wrażenie, że wisiały w nich rolety. Kanapy stały samotnie pośrodku wielkiego pomieszczenia. I znów sądził, że zdobiły je barwne poduszki. Być może się mylił, za długo przebywał poza domem.
Rzucił na blat kuchenny reklamówkę z fiolką tabletek nasennych. A obok niej wylądowały klucze. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę z tego, jak ciche jest jego mieszkanie. Zmarszczył brwi, rozglądając się po wnętrzu uważnie. Coś na pewno uległo zmianie. W końcu to nie możliwe, aby wspomnienia tak bardzo go okłamywały. Brakowało tam czegoś. Miał nawet wrażenie, że... kogoś.
Z marazmu wyrwał go przeszywający dźwięk telefonu. Wygrzebał urządzenie z kieszeni płaszcza, który wciąż spoczywał elegancko na jego ramionach. Zgrabnym ruchem przesunął palcem po ekranie i wsłuchał się w pierwsze słowa brata.
- Nie poczekałeś... - Andrzej przełożył telefon do drugiej dłoni i ruszył wolnym krokiem przed siebie. Kroki niosły się echem po przestronnym wnętrzu, a kurz wzbijał się lekko w powietrze.
- Bo nie miałem ochoty. - wytłumaczył beztrosko. Usłyszał w tle jakiś głos, zapewne szwagierki.
- Dotarłeś przynajmniej do domu?
- Kochany braciszek. - zakpił. - Uwielbiam kiedy tak się o mnie troszczysz. A przy okazji... pozdrów Wiktorię.
- Dotarł. - ledwie usłyszał. Andrzej stanął nagle pod drzwiami pewnego pomieszczenia. Kierowany odruchem, a może przyzwyczajeniem, o którym jeszcze nie bardzo pamiętał, chwycił za klamkę. Pchnął brązowe drzwi i ujrzał coś dziwniejszego od tego, co zdążył zauważyć dotychczas.
- Stary, będę kończyć. Może wpadnę do ciebie jutro... - chwila jakiejś cichej rozmowy, a raczej kobiecych tłumaczeń w tle. - Albo nawet dzisiaj. - nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Adam wcale nie chciał wtrącać się w życie brata. Nauczony doświadczeniem nie wchodził w jego prywatną przestrzeń. Niewiele by to dało, a mogło jedynie zaszkodzić. Falkowicz nawet na urlopie zdrowotnym nie potrzebował trzymania go za rękę. Takie sprawiał wrażenie, a młodszy brat szczerze powiedziawszy cieszył się z takiego obrazu sytuacji. Bracia wszak nie byli nauczeni wylewności uczuć.
- Stary? Jesteś tam?
- Jesteś dziesięć lat młodszy. - odrzekł w końcu. - A na herbatę nie zapraszałem. Z resztą... nie mam. - Mruknął jakby do siebie. Rozejrzał się po pustym pomieszczeniu. To było zdecydowanie dziwne. Nie przypominał sobie, aby wynosił jakiekolwiek meble z tego pokoju.
Dwa kroki w przód i znalazł się pod oknem. Ogołoconym z jakichkolwiek materiałów. Chwycił za biały parapet, ledwie muskając go opuszkami palców wolnej ręki i obrócił się na pięcie.
- Adam? - zapytał niepewnie. Bo bał się, że zaczynał wariować. A przecież jemu nie przystało.
- No? - odezwał się znudzony głos po drugiej stronie, który z pewnością chciały zakończyć to połączenie, a do którego prawdopodobnie został zmuszony.
Wdech mężczyzny zanikł gdzieś w momencie, kiedy dostrzegł zieloną kredkę za drzwiami. Przylegającą do ich powierzchni, leżała odróżniając się swą barwą od reszty.
- Andrzej, żyjesz?
- Mam... mam pustą lodówkę. - przełknął ślinę. - Zrobisz mi zakupy?
*
- Kiedy będziesz wracała, kup sos do spaghetti. - dokończył jeszcze rozmowę telefoniczną z Kasią, przeglądając wnętrze lodówki.
- Możesz go zrobić samodzielnie. Matylda taki woli. - doskonale wiedziała, że to dla małej zaplanował owy zakup. Falkowicz nie przepadał za takimi daniami. Na tyle zdążyła poznać jego kulinarny gust.
- W takim razie będzie musiała poczekać na ciebie. - spojrzał na domagającą się porozmawiania z matką, Matyldę. - Chociaż ona woli pizze. Mogę jej zamówić, jeśli ty...
- Dobrze już! Kupię. Coś jeszcze? - uśmiechając się pod nosem zamknął w końcu lodówkę, omijając jak gdyby nigdy nic skaczącą przy telefonie dziewczynkę.
- Tęsknię.
- Proszę cię... - prychnęła. Uśmiechnął się pod nosem, uwielbiał się droczyć ze swoją "narzeczoną". Rozłączył się w końcu i spojrzał na rozczarowaną Matyldę, która opuściła w końcu swą dłoń.
- Serio? Nie słyszałeś, że chciałam mamę? - przycisnął komórkę do klatki piersiowej, udając głębokie zaskoczenie.
- Nic podobnego.
- Akurat! Specjalnie to zrobiłeś!
- Matyldziu porozmawiasz z mamą jak wróci do domu. - usiadł przy stole jadalnianym, przeglądając w wyśmienitym humorze przemówienie na zbliżającą się konferencję medyczną w Berlinie. Miał być na niej gościem specjalnym; zagrać główne skrzypce, po raz kolejny.
- Teraz musi się skupić. To jej pierwszy dzień w nowej pracy, nie powinniśmy jej przeszkadzać.
- A ty mogłeś? - założyła ręce na piersiach, przekrzywiając głowę na bok. Oderwał wzrok od drugiego akapitu i spojrzał na zdenerwowaną pociechę.
- Dzwoniłem w twojej sprawie. - wytłumaczył spokojnie, ale stanowczo.
- Ta jasne! A o czym gadaliście przez pierwsze pół godziny?
- Zaledwie dziesięć minut Matyldziu. - wytłumaczył cierpliwie, odkładając jednak trzymaną kartkę na stół. Odwrócił się do niej lekko, by móc poskromić złości nastolatki. - Powiesz wreszcie o co ci tak naprawdę chodzi? - ściągnął brwi.
- O to że nie poświęcacie mi uwagi. Już was nie obchodzę. - przyjrzał się jej uważniej.
- Wcale tak nie myślisz. - tak sądził, lecz nie mógł mieć pewności.
- A właśnie że tak myślę! Ciągle mnie ignorujecie, nie liczycie się z moimi... potrzebami. - dokończyła, jakby przypomniała sobie z góry zaplanowany tekst.
- Dobrze wiesz, że to nie prawda. Oboje z mamą bardzo o ciebie walczyliśmy. - dziewczynka zawiesiła spojrzenie na swoich butach, by po chwili z wahaniem dodać.
- To udowodnij. - zmarszczył powoli czoło. Mała uparcie patrzyła na ojca, analizując w głowie jego reakcję.
- Że mi na tobie zależy? - dopytał, choć miał wrażenie, że już całkiem się pogubił.
- Że liczysz się z moim zdaniem. - uniósł jedną brew do góry, przyglądając się córce.
- W jaki sposób mam to zrobić? - odrzekł spokojnie, przeczuwając knowania dziewczynki.
- Chce mieć pokój na górze. Ten z dużym oknem i balkonem. - oznajmiła gładko. Falkowicz zaśmiał się w głos, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Cała matka. - podsumował rozbawiony.
- Tato, ja nie żartuje. - usiadła obok niego, tuż za rogiem stołu. - A ty miałeś traktować mnie poważnie. - pogroziła mu paluszkiem.
- Nic podobnego. - odrzekł nadal rozbawiony. - Nie obiecywałem czegoś takiego. - doprecyzował. Wrócił do odczytywania w myślach napisanej mowy o jego dotychczasowych odkryciach w dziedzinie rekonstrukcji zniszczonych naczyń krwionośnych. Odetchnął z ulgą, kiedy mała odeszła od niego i został na chwilę w spokoju, którego tak potrzebował, aby skupić się na tekście. Jednak niedługo cieszył się tym przywilejem. Dosłownie kilka minut później pospieszne kroki drobnej nastolatki dobiegały jego uszu. Były coraz wyraźniejsze, tak samo jak postękiwania dziewczynki. Odwrócił się i ujrzał ją próbującą nie upuścić wyślizgujących się z rąk katalogów. Z daleka ujrzał na ich okładkach meble i zapewne farby do ścian. Rzuciła w końcu tę stertę papieru na stół, tak że Andrzej w ostatniej chwili zdążył zabrać swą przemowę, chroniąc ją przed zgnieceniem.
- Co ty wyprawiasz! - Matylda odgrzebała potrzebny jej katalog z meblami i odnalazła w nim upatrzone wcześniej szafy.
- Ta. - wskazała palcem, spoglądając na chwilę czy ojciec widzi wskazywany przez nią obiekt. - Wybrałam też fotel. - otworzyła następną gazetkę.
- Matyldziu naprawdę nie mam czasu na żadne remonty. Twoja matka wystarczająco tutaj pozmieniała. - spojrzał na okna i poduszki zdobiące kanapę. Te z kolei ponoć pasowały do fotela, którego Falkowicz sam nigdy by nie wybrał, choć musiał przyznać, że kobieta miała zmysł dekoracyjny. A wszystko wieńczył wazon z kwiatami, który zdobił stół, przy którym mężczyzna teraz siedział.
Niechętnie spojrzał na te same gazetki, które musiał przeglądać dwa tygodnie wcześniej razem ze Smudą.
- A ściany pomalujemy na ten kolor.
- Tam jest dokładnie taki sam. - mruknął pod nosem.
- Nie prawda. Tam jest biały, a ja chce waniliowy. - spojrzała na niego z politowaniem. - I małe motylki nad biurkiem. - dodała.
- Jaskółki bardzo ci się podobały. - wspomniał wzór, który zdobił jej dotychczasowy pokój.
- Ale teraz chce motylki. Też czarne. Na waniliowej ścianie. - podsumowała.
- Dobrze. - Czuł, że tylko zgodą może zakończyć ten nagły wylew postulatów. - Zgoda. Zrobimy ci nowy pokój.
- Serio? - uśmiechnęła się zaskoczona.
- Serio. - westchnął przyparty do muru. - A w twoim zrobimy bibliotekę. Chyba że mama też o coś poprosi. - "drugą garderobę" dodał w myślach.
Jednak z twarzy dziewczynki jakby zgasł entuzjazm. Chciała mieć nowy pokój, ale nie chciała stracić starego. Nie przemyślała tego do końca. Mimo wszystko była bardzo przywiązana do tego małego pomieszczenia na parterze i myśl, że tata mógłby tam zrobić jakąś mroczną biblioteczkę, wypełnioną po brzegi starymi i nudnymi książkami, przytłaczała ją.
- Wiesz co? Ja się jeszcze zastanowię. - zsunęła się z krzesła, zabierając za sobą katalogi. Przyciągnęła tym uwagę Andrzeja, który zupełnie nie rozumiał zachowania dziewczynki.
- A motylki? - zapytał zdumiony. Zastanowiła się chwilę nad tym.
- Motylki mogą być.
*
Stał po środku pokoju, trzymając w dłoniach drewnianą kredkę. Światło księżyca oświetlało jego twarz i satynowy szlafrok. Obracał w dłoniach zielony przedmiot i zastanawiał się, czy to jeszcze koszmar. Był pewny, że urojenia senne to tylko wierzchołek góry lodowej. Bo z pewnością były to urojenia. W końcu na początku zobaczył cholerną kredkę i ten pusty pokój; nawet salon, który wydał mu się zbyt szary... oczywistym było, że mózg sam kreował te wizje...
Przecież pamiętałby, że miał rodzinę.




Mamy to.
Falkowicz wraca do domu i znowu śni. Tyle że tym razem zaczyna kojarzyć. Mimo że jemu samemu wydaje się to zbyt abstrakcyjne.










czwartek, 24 listopada 2016

Fragment rozdziału 3.


"Odkąd tamtej nocy obudził się przeszyty niewytłumaczalnym dreszczem, każdego wieczoru walczył z bezsenności, zmieniając co raz swoją pozycję, czytając opasłe tomy nudnej literatury, a nawet pytając na boku Van Graafa, czy jest możliwe aby jego objawy były skutkiem uprzednio wchłoniętego w głowie krwiaka. Sądził, że mógł on uciskać pewne obszary, odpowiedzialne za kłopoty ze snem. Anestezjolog jednak uspokoił mężczyznę tłumacząc, że potrzeba czasu, aby także psychika uporała się z traumą. "




Kontynuujemy tradycję publikowania fragmentów?





niedziela, 20 listopada 2016

Amnezja, Rozdział 2


Powoli wszystko wracało do normy. Andrzej już po wybudzeniu powtarzał, że czuje się doskonale, lecz to tylko dlatego, aby przekonać Van Graafa do szybkiego wypisu. Nie znosił faktu, że przyszło mu pełnić rolę pacjenta. Nieswojo się czuł, gdy przychodziła do niego pielęgniarka, by mu pomóc w codziennej toalecie; nie cierpiał gdy ta sama kobieta przychodziła z lekarstwami i niemal nakazywała mu ich spożycie. Podczas gdy to on miał zwyczaj wydawać personelowi polecenia.
- Dałbyś już spokój tej biednej kobiecie. Widzisz, że stara się być miła. Dla ciebie, Andrzej. - dodał Adam, unosząc sugestywnie brwi. Falkowicz, co chyba nie jest żadną niespodzianką, nie należał do posłusznych pacjentów; często zwykł podważać zdanie obejmujących nad nim pieczę. Dlatego pielęgniarka, która jako jedyna podejmowała ryzyko zbliżania się do profesora, zasługiwała na co najmniej głęboki pokłon. I on sam doceniał jej upór, lecz nie potrafił przyznać się do tego głośno. Gdy tylko owa kobieta zjawiała się w sali, on witał ją chmurnym wyrazem twarzy i nie mając pomysłu na sensowniejszą rozmowę, narzekał. Że szarpie, że zostawi mu ogromnego krwiaka po wkłuciu, że wbije się w tętnice z lekiem...
Nadszedł taki czas, że mężczyzna zatęsknił za OIOM'em, a stało się to, kiedy został przeniesiony na internę. Docenił wtedy spokój, jaki towarzyszył mu na pilnie strzeżonym oddziale. Profesor postanowił więc samemu wdrożyć procedurę pionizacji. Ponieważ nie miał ze swoim sąsiadem wspólnych tematów, nie tęskno mu było za własnym łóżkiem i gdy tylko mógł znikał z sali i przechadzał się po korytarzu szpitala. Wiele był w stanie wtedy zaobserwować. Patrzył na pracę lekarzy, swoich "kolegów" po fachu i zazdrościł im. Wielu żyło w pędzie, który on doskonale pamiętał ze swojego dawnego życia. I w ciszy sam przyznawał sobie, że praca była właściwie jedynym jego sensem. Nic nie mogło być ważniejsze od ambicji i samorozwoju; gnania do przodu i realizowania się w stu procentach. Przysiągłby, że gdyby tylko miał rodzinę, nie osiągnąłby nawet połowy swego sukcesu zawodowego. Do ostatniej kropli krwi poświecił się pracy i po głębszej analizie... nie żałował tego. Profity jakie czerpał z tytułu profesora były zdecydowanie cenniejsze, niż życie prywatne. Bo bądźmy szczerzy. Nie każdy jest stworzony do życia z żoną i gromadką dzieci. Falkowicz na pewno nie był na to gotowy. I nie sądził, żeby kiedykolwiek to się zmieniło.
Nie chciał wracać do sali, więc siedział na jednym z krzeseł, gdzieś pod ścianą. Korytarzem przechadzali się pacjenci i personel; nikt nie rozpoznał zasłużonego medycynie człowieka, którego mijali. Ale jemu to o dziwo odpowiadało. Tą chwilę, przez którą mógł być anonimowy, poświecił na rozmyślania. Nieukierunkowane na coś konkretnego, lecz wystarczająco głębokie, by nie zauważyć dosiadającej się do niego Wiktorii.
- Tu jesteś. - podniósł głowę znad obracanego w dłoniach, dziwnie milczącego telefonu. Kiedyś urywały się połączenia z zaproszeniami na konferencje, wykłady, konsultacje, nie rzadko z gratulacjami. Teraz cisza.
- Wszędzie cie szukamy. - dodała, gdy ten podniósł głowę. Nie kwapił się do rozmowy. Przyszła szwagierka przyjrzała się chwilę mężczyźnie i dostrzegła jakąś refleksję na jego twarzy. - O czym tak myślisz?
- Jak zmusić holendra do wystawienia wypisu. - rudowłosa lekarka zaśmiała się tak dźwięcznie, że nawet Andrzej miał ochotę się uśmiechnąć. Ograniczył się jednak do subtelnego grymasu.
- Wiesz, podziwiam cię. Już z Adamem myśleliśmy, że sobie nie poradzisz, a tu proszę... nawet poczucie humoru wróciło. - zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć na niego już inaczej. Jakby z wahaniem dodała w końcu coś, co zabrzmiało głębiej, niż powinno. - Naprawdę cieszę się, że wracasz na prostą. - spojrzał w końcu na jej zatroskany wyraz twarzy, którego nie mógł do końca rozszyfrować.
- Falko zawsze spada na cztery łapy. - dodał ze swym nonszalanckim uśmiechem na ustach i podniósł się z plastikowego siedzenia. Zostawił w tyle nieco zaskoczoną Consalide, która dostrzegła jakąś zmianę w przyjacielu. Widziała, że jego samopoczucie jest znacznie lepsze, ale kobieca intuicja podpowiadała jej, że mimo wszystko coś jest nie tak.
- No stary, jesteś w końcu. - musiał uczciwie przyznać, że powoli zaczynał mieć dość tej całej troski o niego. Doskonale radził sobie samemu, mimo przebytego tak ciężkiego urazu wielonarządowego i niewielkiego krwiaka w głowie, który na szczęście wchłonął się. Wszystko wskazywało na to, że zdrowiał w zaskakującym tempie, więc nie rozumiał dlaczego nadal tak nad nim skaczą. A brat stał na czele całej grupy osób wspóczujących.
- Tak się za mną stęskniłeś? Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek okazywał mi tyle uczuć. - zakpił, kładąc się pod kołdrę. Westchnął ciężko, gdy ciało przeszyło zmęczenie. Minęło wiele dni, odkąd ostatni raz chodził o własnych siłach, dlatego teraz żałował swojej wędrówki.
- Nie drwij sobie, dobrze? - brunet pomachał palcem w powietrzu, siląc się na surowy wyraz twarzy. - Słuchaj, musimy pogadać. - zaczął niepewnie.
- O Boże... - westchnął zrozpaczony Falkowicz. Adam jednak puścił tę złośliwość mimo uszu i kontynuował.
- Musimy porozmawiać o twoim powrocie do domu. - Andrzej spojrzał na brata spod uniesionych brwi, a ulga sama malowała się na jego obliczu.
- No nareszcie, już myślałem że nigdy się skąd nie wydostane.
- Nie, źle mnie zrozumiałeś. - wyjaśnił szybko, widząc, że brat jest gotowy pakować się do wyjścia. - Chodzi mi o to, czy masz kogoś, kto... no będzie miał na ciebie oko. - wyrzucił z siebie, mimo że nie łatwo mu było o to pytać.
Raz, że Andrzej to człowiek niezależny i choćby wzmianka o tym, że ktoś miałby kontrolować jego ruchy nawet w domu, na pewno nie spotkałaby się z jego zrozumieniem.
A dwa, że jeśli starszy chirurg nie miał nikogo do pomocy, to jedyną osobą, która powinna wziąć na siebie tę odpowiedzialność, był Adam. Choćby z racji tego, że to jedyna bliska Falkowiczowi osoba. Jednak młody chłopak nie był do końca przekonany, czy poradziłby sobie z gnuśnym charakterkiem brata. Nie bardzo też widział, jak mogliby się dogadać, mieszkając pod jednym dachem. I tutaj tworzył się kolejny problem. Krajewski nie mógł zostawić swojej kobiety, a i ona sama prawdopodobnie nie pozwoliłaby na to. Ponad to wprowadzenie się Andrzeja do brata, było nie możliwe z dokładnie dwóch powodów - a powody te nosiły imiona obu wspomnianych wyżej panów. Żaden z nich nie był gotowy na tak radykalne zmiany.
Lecz profesor nie powinien pozostać bez wsparcia. Tak się nie godziło.
Falkowicz odwrócił swój rozczarowany wzrok, milknąc na chwilę.
- Kiedy już stąd wyjdę, możesz być pewny, że zajmę się sobą na swoich warunkach. - odrzekł z wyraźną goryczą w głosie.
- Nie możesz...
- Doskonale wiem co mogę. - wtrącił zdenerwowany. - Wybacz braciszku, ale nie mam ochoty sprowadzać pielęgniarki do domu. - podniesiony głos wywołał u niego ból głowy. Przeceniał swojej wątłe jeszcze siły, a to uwidaczniało się na każdym kroku, szczególnie gdy próbował się forsować, choćby nerwowo.
- Nie dociera do ciebie, że nie możesz zostać sam? - Krajewski nie trzymał już nerwów na wodzy i nieco pokrzykując zbliżył się do nierozsądnego brata. - A co jak zasłabniesz? Będziesz tak leżał przez cały dzień bez pomocy? - Adam usiadł na krześle obok łóżka z chorym i gotowy do konfrontacji oparł dłonie na swych kolanach.
- Mam przez to rozumieć, że nie będziesz mnie odwiedzał? - odpowiedział, unosząc prawą brew. - Chyba wypisze się na własne żądanie w takim razie.
- Co to za hałasy? - uśmiechnięta Consalida weszła do sali rozglądając się po twarzach obu panów. - Co jest? - oparła się bokiem o Adama, który już stojąc objął kobietę ramieniem.
- Tak jak przewidywałem, pan profesor unosi się dumą. - podsumował zrezygnowany.
- Andrzej...
- Dosyć. Jeśli tak ma wyglądać mój powrót do zdrowia, to pięknie dziękuję. Jak chcecie mnie ubezwłasnowolnić...
- Rany, co ty pieprzysz!?
- A to, że już zdecydowałem. - przerwał twardo. - I chciałbym w końcu mieć chwilę spokoju, przespać się. Jeśli łaska... - Adam zdenerwowany kłótnią wzruszył nerwowo ramionami i wyszedł z sali, nie chcąc kontynuować tej bezproduktywnej rozmowy. Pluł sobie jedynie w brodę, że w ogóle zaczynał temat. Doskonale wiedział jak ta rozmowa się zakończy, a mimo wszystko nawinął się pod nóż. Wiktoria zaskoczona biegiem zdarzeń dopiero po chwili dogoniła narzeczonego, zostawiając Andrzeja w jego upragnionej ciszy.
*
Wracał do domu po ciężkim dniu pracy. Styrany wyciągnął swą czarną walizkę z tylnego siedzenia samochodu. Lecz uśmiechnął się pod nosem na myśl o czekającej go w domu córce. Wyprostował się lekko, czując dreszcz ekscytacji, przeszywający jego obolały kręgosłup. To pierwszy taki dzień, kiedy mógł powitać małą Matyldę po powrocie z pracy. Długo na nią czekał, aż w końcu sąd przyznał mu prawa rodzicielskie. Lecz był mały szkopuł...
- Witaj kochanie.
- Nie żartuj sobie. Dziecko patrzy. - odrzekł, kiedy ujrzał w pokoju odrabiającą lekcje córkę. Przeczuwając nadchodzącą potyczkę słowną przymknął po cichu drzwi do pomieszczenia obok, by oszczędzić dziecku wrażeń. Poczuł na sobie czujne spojrzenie Kasi. Milcząc zdjął z ramion płaszcz i odłożył teczkę obok szafki. Nie miał w zwyczaju wnosić jej do salonu, wszak dzieci nie powinny mieć dostępu do ważnych dokumentów. Dlatego owa torba zawsze spoczywała z dala od bawiącej się Matyldy, by nie zapomnieć przenieść ją zaraz potem do gabinetu.
- Coś się stało? - Kobieta uniosła podbródek, po czym w jednym momencie wypuściła zebrane w płucach powietrze.
- A uwierzysz mi jeśli powiem, że tęskniłam? - na chwilę zatrzymał na niej swój zszokowany wzrok. Lecz dostrzegł kpiący uśmieszek, tlący się w kącikach jej ust.
- Powiem, że świetnie udajesz moją narzeczoną. Ale nie mam ochoty na te szopki. Nie dziś. Miałem okropny dzień. - minął Kasie i udał się do salonu. Rozsiadł się na kanapie i westchnął cicho.
- Wierzę. Wyglądasz okropnie. - zaśmiał się z śmiałości jej słów. Nareszcie mówiła szczerze, na co odetchnął z ulgą.
- Zawsze ceniłem twoje zdanie. - założył nogę na nogę i otworzył magazyn medyczny w którym ukazał się niezwykle ciekawy artykuł, jego autorstwa ma się rozumieć.
- Musimy coś ustalić. - zabrzmiała poważnie, lecz ten spojrzał na nią jedynie zza uchylonej kartki papieru. Dostrzegając jego czujny wzrok na sobie, postanowiła kontynuować. - Chcę wrócić do zawodu. I ty mi w tym pomożesz. - po raz kolejny szczere wyznanie, na które zareagował tak samo.
- Wybacz słońce, ale niby jak mam to zrobić? - uśmiechając się półgębkiem wrócił do czytania.
- Ustalimy godziny twojej pracy. - po raz kolejny wyjrzał zza periodyku. - Ktoś musi zajmować się Matyldą, kiedy ja będę poza domem. - dopowiedziała, wyjaśniając oczywisty fakt.
- Myślałem, że brakowało ci córki i chcesz nadrobić stracony czas. - uderzył w czuły punkt. - Odzyskać stracone zaufanie. - zmrużył oczy, by jeszcze wyraźniej zaobserwować jej reakcję. Ta kobieta była dla niego jednak niespodzianką. Nie wiedział czego można się po niej spodziewać, dlatego też trzymał się z daleka od wydawania na jej temat osądu. Po prostu obserwował. Bo nadal go zaskakiwała. Nie potrafił odczytać jej intencji, choć te bywały czasem oczywiste, to ona lubiła w ostatnim momencie zmienić front. Tym razem podsunęła mu kolejną zagadkę.
- Chce wrócić do pracy. - odrzekła rzeczowo z uniesioną dumnie głową, mimo słów jakie usłyszała. - I nie myśl, że znudziłam się opieką nad Matyldą. - orzekła surowo.
- No to dlaczego w takim razie? - odłożył pismo na kanapę, tuż obok kolan.
- Muszę w końcu stanąć na nogi, zacząć zarabiać. - wyjaśniła dostrzegalnie tęsknym tonem głosu. - Pokazać córce, że potrafię. - Dusiła się w obcym mieszkaniu. Nie potrafiła tego przyznać, ale nadal czuła się u niego obco. Jedynym pomieszczeniem, gdzie znajdywała odrobinę swobody, był nowy pokój Matyldy. Lecz nie pogodziła się z myślą, że to Andrzej płaci za całe jej utrzymanie. Siłą rzeczy była zdana na niego.
- Nie rozumiem, brakuje ci czegoś? Przecież wszystko tutaj masz, dostajesz pieniądze na co tylko chcesz.
- I o to chodzi! - przerwała mu. - Nie chcę być od ciebie zależna! - wyrzuciła w końcu z siebie to, co trapiło ją od początku.
- Kasiu... - zaczął spokojnie, jakby tłumaczył dziecku matematykę. - Kupuję dla Matyldy, dlaczego miałbym nie kupować i tobie? To co najmniej nieeleganckie. - Kobieta czując, że przegrywa z jego dżentelmeńskimi zwyczajami i dumą, skryła twarz w dłoniach. Andrzej po prostu tak miał. Musiał zachowywać się jak głowa rodziny, by jego ego nie ucierpiało ani trochę. W końcu nie darowałby sobie takiego foux pas, że jego fikcyjna narzeczona mogłaby być zdana sama na siebie, w szczególności kiedy miała pewną niewydolność finansową. Poza tym... mężczyzna miał ten obowiązek, by opiekować się matką jego ukochanego dziecka.
- Ale jeśli nalegasz... pomówię z dyrektorem, może znajdzie dla ciebie etat w szpitalu. - widząc jak kobieta emocjonalnie do tego podchodzi, postanowił pomóc jej w osiągnięciu celu. Poza tym niezręcznie się czuł patrząc na jej bliskie płaczu oczy. Może nie pałali do siebie miłością, ale szanował ją i jej uczucia. A był to pierwszy krok w stronę, jaką oboje starali się pójść. Musieli znaleźć wspólny język, choćby dla Matyldy. I choćby ze względu na fakt, że mieli razem mieszkać jeszcze długi czas.
- Nie! To znaczy... nie, dziękuję. - odparła skonsternowana jego propozycją pomocy. - Sama sobie poradzę. Chciałam tylko wiedzieć, że zajmiesz się Matylda kiedy ja będę w pracy. - wstała z kanapy, starając się przybrać pewny wyraz twarzy.
- Naturalnie. Dawaliśmy sobie radę we dwoje, to i teraz nie powinno to dla nas stanowić kłopotu. - wzruszył ramionami, wracając do lektury. - Dostarcz mi tylko godziny końca mojej udręki z tobą, a ja się dostosuje. - uśmiechnęła się pod nosem na jego słowa i dodała jeszcze tylko
- Dziękuję. - Andrzej kolejny raz odchylił róg papieru tylko po to, by spojrzeć, jak kobieta oddala się od niego. Po czym wrócił na nowo do czytania, choć tym razem już z lekkim uśmiechem na twarzy.
*
Obudził się, wzdrygając się przy tym lekko. Jak wyrwany z najgorszego koszmaru, musiał zapanować nad przyspieszonym biciem serca. Rozejrzał się dookoła sali, w której panowały mroki, a jedynym roznoszącym się po niej dźwiękiem był cichy pomruk śpiącego obok pacjenta.
Próbował przypomnieć sobie sen, który wywarł u niego tak silne i jednocześnie niewytłumaczalne emocje. Lecz jego pamięć skutecznie zatarła wszystkie obrazy. Zapomniał treść, lecz zapamiętał wrażenia. A te skupiały się w jeden wspólny mianownik - strach. Było to coś, czego już więcej nie miał ochoty sobie wyśnić.
To też przewrócił się na drugi bok, tyłem do śpiącego sąsiada i ganiąc się w myślach za niewytłumaczalne obawy przed zwykłymi koszmarami, zamknął oczy.








W razie jakichkolwiek pytań jestem do dyspozycji. Tak jak opcja komentarza na dole :)
Proszę też o podpisy, jakiekolwiek. Chciałabym Was mimo wszystko jakoś identyfokować.






niedziela, 13 listopada 2016

Amnezja, Rozdział 1

Aby poczuć tę samą, bądź choć w pewnym stopniu taką niepewność, którą odczuwał nasz bohater, zacznijmy w momencie, kiedy wszystko zostaje podszyte nutką tajemnicy. Gdy otaczająca rzeczywistość nabiera fałszywego znaczenia, lecz on dopiero z czasem ma sobie uświadomić owy stan rzeczy.
Miał brata. Wiele razem przeszli, a niespecjalnie odnosili się ze swą miłością, lecz w ich wspólnym życiorysie zdarzyło się tak wiele, że więź między nimi zacieśniła się znacznie. Tutaj trzeba wierzyć na słowo. Nieszczęśliwcy kochali się, choć za nic w świecie nie przyznaliby się do tego przed sobą nawzajem. Lecz nie ma się czemu dziwić, gdyż tak bywa w rodzeństwie. Należy się zastanawiać dopiero, gdy o uczuciach tak delikatnych owi członkowie tej specjalnej koligacji rodzinnej zaczynają otwarcie mówić. Rodzi się wtedy wątpliwość - czy aby więź ta jest na pewno zdrowa.
Tak bynajmniej sądzi większość posiadająca rodzeństwo. Nie wchodząc jednak w tak nieistotne szczegóły, przejdźmy do rzeczy.
Młodszy z rodzeństwa, to jest Adam, chcąc oderwać się od przytłaczającej go rzeczywistości wybrał się w jedyne miejsce, które niegdyś przynosiło mu pewne ukojenie. Siedział więc teraz przy barze, słuchając dudniącej w uszach muzyki, przyglądając się wypełnionej do połowy drinkiem szklance. Białawy płyn poruszał się po brzegach naczynia, nie pozostawiając za sobą śladów. I reagował tak na ruchy dłoni, zaskarbiając sobie tym samym uwagę mężczyzny.
- Co cię tak zawiesiło? - wylał odrobinę alkoholu na dłonie, kiedy Szczepan klepnął przyjaciela w ramię. Adam posłał mu wymuszony uśmiech i odstawił szkło na bok. Bardzo starał się wyglądać towarzysko w tym momencie, jednak smutki wzięły górę.
- Co jest? - dopytywał pielęgniarz, podnosząc jednocześnie rękę na barmana. Krajewski uparcie milczał.
 Wrócił na chwilę wspomnieniami do dnia, kiedy otrzymał telefon od swojej narzeczonej, Wiktorii. Miała wtedy dyżur nocny i to ona go powiadomiła o wszystkim. Wybiegł wtedy z ich domu, który miał urządzać z pomocą brata (sądził, że Falkowicz może znać się bardziej niż on na skręcaniu mebli) i ruszył czym prędzej w stronę szpitala. Dziewczyna nie zdążyła przekazać chłopakowi większości informacji, dlatego też jego wyobraźnia i strach działając w koalicji płatały mu figla. Miał przed oczami obrazy przedstawiające najróżniejsze z komplikacji jak zaburzenia pracy serca i cienką linię na monitorze... Pokręcił głową chcąc oddalić od siebie wszystkie okropne myśli. Lecz podświadomość działała dalej i podsuwała następne wersje czarnych scenariuszy. A kolejnym był krwotok wewnętrzny... cała masa przerażających myśli, które same pchały się do jego głowy. Przeklinał w myślach swoją całą wiedze medyczną, wszystkie lata zbieranego doświadczenia teraz odwróciły się przeciwko niemu. Bo wiedział jak bardzo zagrożone było życie jego jedynego brata. Tego, na którego właśnie patrzył, tego który leżał pod cieniutką warstwą materiału na łóżku pchanym gdzieś przez sanitariuszy. Niewiele ujrzał. Jakaś rurka, zapewne do intubacji. Worek samorozprężalny uciskany jakimiś sinymi dłońmi. Niewiele dostrzegł, bo zatrzymał się w miejscu nie mogąc ruszyć kończynami. Zapomniał na chwilę jak się oddycha. Zawiesił się. Bo sparaliżował go strach. Tak wielki, jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie poczuł. A nigdy dotąd nie drżał przecież o życie jedynej jego rodziny. Andrzeja.
  Dopił za jednym podniesieniem szkła resztki drinka, nie krzywiąc się gdy gorzki posmak rozlał się na jego podniebieniu. Jak zahipnotyzowany, choć z posępnym wyrazem twarzy spojrzał przed siebie. Na pokaźną kolekcję butelek za ladą. Do koloru do wyboru. Alkohol każdego gatunku, mieniący się chemicznymi odcieniami. Wystarczyło mieć wypchany banknotami portfel, żeby skosztować łyka tego paskudztwa dla bogatych, lubujących się w błazenadzie. I dojrzał w końcu pewną butelkę, niepozorną na pierwszy rzut oka. A mimo wszystko przykuła uwagę bruneta.
- Zamawiamy? - ledwo usłyszał przyjaciela. Muzyka była teraz tak głośna i dokuczająca, że jedynie krzycząc do siebie mogli się jakoś porozumieć.
- Nie. - odrzekł w końcu Krajewski, nie odwracając jednak dziwnego spojrzenia od butelki. - Bierzemy na wynos. - rzucił gorzko. Wskazał palcem przed siebie na obiekt swej wcześniejszej obserwacji.
- Zwariowałeś? Alkoholu nie dają pod zastaw. A ty nawet stetoskop masz pożyczony. - Szczepan próbował rozbawić wyraźnie przybitego przyjaciela, lecz Krajewski nawet nie drgnął ustami. Nadal utrzymywał ten swój wyraz twarzy zbitego dziecka. Pewnie przyglądał się butelce, która kosztowała pół wypłaty ordynatora onkologii.
- Barman! - jakoś udało mu się przekrzyczeć nieudolne poczynania DJ'a i trzydziestoletni pracownik klubu podszedł do klienta. Adamowi udało się wykupić drogi alkohol i wymachując butelką przed oczami Szczepana, kontynuował zdzieranie gardła.
- Przenosimy imprezę.
  Na tylnym siedzeniu taksówki na nowo jego myśli wybiegły gdzieś poza otaczającą go rzeczywistość. I choć zabawnie wyglądał ściskając w dłoniach i przytulając do swego ciała butelkę szkockiej, to wspomnienia nijak się miały do jego wyglądu.
 Znalazł się przed salą OIOMu. Z niedowierzaniem przyglądał się ciału jego brata (nie dostrzegał tam oznak życia), stał osłupiały, a obraz za szybą nie docierał do jego zmysłów. Tak sądził. Bo dlaczego nie wierzył? Dlaczego tak długo patrzył i nadal nie wierzył w to, co widzi? Człowiek, który stał mu się tak bliski balansuje na krawędzi śmierci i życia. A jeszcze tego samego dnia rozmawiał z nim. Konsultowali przeprowadzenie wspólnej operacji, Andrzej rzucił nawet pomysł wspólnej kolacji, by uczcić zawodowy sukces.
- Na moim stole się nie umiera. - powiedział. A on? Czy on sam jest tak silny, jak pacjenci, których ratuje na sali operacyjnej i dokonuje swoistego popisu geniuszu? Czy ten geniusz choć trochę przerodzi się w wolę walki? Sam przecież wielokrotnie powtarzał, już od czasów gdy wykładał, że proces ozdrowienia w znacznej mierze zależy od wszelkich sił pacjenta, a lekarz jest jedynie narzędziem, które z założenia powinno wykonywać swoją pracę w sposób doskonały.
Zatem pytanie raz jeszcze nasuwało się na myśl. Na którą stronę przechyli się szala z życiem Andrzeja?
Warzył w myślach obserwowany obraz. Ciało płasko ułożone na materacu, przykryte cienką kołdrą. Dłonie nienaturalnie ułożone wzdłuż ciała, Adam był pewny, że gdyby brat tylko mógł, na pewno ułożyłby się w wygodniejszej pozycji. A skóra przerażająco biała, wyglądała na lodowatą. Twarzy nie mógł już dostrzec tak dokładnie, bo zasłaniała ją szeroka rurka intubacyjna. Lecz zanotował w pamięci, że Falkowicz zawsze miał spięte jej mięśnie. Teraz natomiast były nienaturalnie rozluźnione. Stąd też tak nie podobny był owy pacjent do Andrzeja, a Krajewskiemu trudno było odnaleźć w nim pełnego życia brata.
I zacisnął dłoń na rękojeści schowanej pod puchową kurtką butelce. W tym miejscu szkło ponoć jest bardzo odporne na pęknięcia, lecz jak Bóg mi świadkiem, chłopak użyłby odrobinę więcej siły, a stałby teraz w kałuży cuchnącej alkoholem, a jego dłoń jeszcze długo nie chwyciłaby skalpela. Co było tak wyjątkowego w tej szkockiej? Czymże zasłużyła sobie na wniesienie jej na pilnie strzeżony oddział szpitalny? Nie odpowiem, nie w tym momencie.
- Co ty tutaj robisz o tak późnej porze? - odwrócił swój posępny wzrok od obcej postaci za szybą. Spojrzał na Van Graafa, który miał obecnie nocny dyżur.
- Bez zmian? - zapytał, mając jednak nadzieję na jakiś przełom. Ruud spojrzał na chirurga znad wyników badań, nota bene należących do Falkowicza właśnie.
- Znasz schemat. Musimy czekać. - tłumaczył cierpliwie, dając w swej wypowiedzi znak holenderskiego pochodzenia. Adam pokiwał głową, przyglądając się teraz Andrzejowi. - Adam... - anestezjolog zaczął na nowo lekko znużonym głosem. - Nie musisz tutaj przychodzić każdej nocy. Powiadomię cię, jeśli tylko coś się zmieni.
- Jasne. - odrzekł po chwili. Rzucił raz jeszcze okiem na brata. Upewnił się, że jego klatka piersiowa porusza się, wiec spokojniejszy ruszył do wyjścia szpitala. Jak każdej nocy miał nadzieję, że następnego dnia coś się zmieni, że tym razem on oddychał jakby głębiej, jakby bardziej samodzielnie, że całkiem niedługo dostanie wiadomość od Ruuda, że nareszcie zaczął walczyć z respiratorem.
Tej nocy mijała ósma doba.

Niemiłosierny szum i oślepiający blask. Nadmiar bodźców przytłaczał go i przyprawiał o porządną migrenę. Czuł się potwornie i jakoś ciężko. Chciał podnieść dłonie, lecz te stały się jak z betonu. Nieprawdopodobne, czyżby w jednej chwili stał się aż tak słaby? A może to paraliż, a on stracił już bezpowrotnie władzę nad swym ciałem? Poczuł ogromny strach, co objawiło się zaraz potem mocniejszym biciem serca. Zmobilizował się do otworzenia oczu i ujrzał nad sobą twarze. Jakież było jego zaskoczenie. Nie sądził, że ktoś czuwa nad jego spokojnym snem. Niedługo jednak zastanawiał się nad tym, bo zakrztusił się czymś. Czuł jak ktoś mu pomaga, obraca go lekko na bok, gdy dyskomfort przerodził się w końcu w ból, lecz pozbył się czegoś, co drażniło jego krtań.
- Witaj z powrotem. - usłyszał, lecz nadal nie mógł wysilić wzroku, jego oczy były jeszcze silnie załzawione.
- Słucham? - nici jednak pozostały z jego zdumienia, bo owego szeptu nie dosłyszał prawie nikt.
- Nic nie mów. - odezwał dobrze znany mu głos. Adam na pewno wie o co tutaj chodzi, pomyślał.
- Miałeś wypadek, jesteś w szpitalu. Byłeś w śpiące, ale wróciłeś. - znał tego lekarza, dziwne ale rozpoznał go dopiero gdy ten się uśmiechnął. Ruud nigdy się nie uśmiechał. - Teraz już będzie tylko lepiej.







Wiem, wiem... znowu się nad nim znęcam. Ale tym razem w inny sposób ;)









niedziela, 16 października 2016

Witajcie w nowym miejscu

To jeszcze nie ten czas. Ale już niedługo. Cierpliwości...


"Aby poczuć tę samą, bądź choć w pewnym stopniu taką niepewność, którą odczuwał nasz bohater, zacznijmy w momencie, kiedy wszystko zostaje podszyte nutką tajemnicy. Gdy otaczająca rzeczywistość nabiera fałszywego znaczenia, lecz on dopiero z czasem ma sobie uświadomić owy stan rzeczy. "